Za naszą zachodnią granicą zaczęła upadać gospodarka Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Obywatele NRD wyjeżdżali masowo na Węgry, skąd przez zieloną granicę przemykali do Austrii, a następnie do RFN, czyli Niemiec zachodnich. Węgierskie służby graniczne przymykały oko na ten proceder. Stawał się on coraz bardziej masowy.
Zawsze chciałem pojechać do Kalifornii. „Seems it never rains in Southern California” – (Ponoć nigdy deszcz nie pada w Kalifornii) – ta modna piosenka napędziła i podpowiedziała nam wybór kierunku. Drugim napędem była stara przyjaźń moich rodziców z Mają Stachowicz, która po wielu latach przepracowanych wraz z moimi rodzicami w Księgarni Świętego Wojciecha wyjechała do USA. Wyszła tam za mąż za hrabiego Tomasza Ostrowskiego, mieszkającego w San Diego, Kalifornia.
Granica na moście nad rzeką Rio Grande (po meksykańskiej stronie zwanej Rio Bravo) była wówczas miejscem zderzenia dwóch światów. Po amerykańskiej stronie przejścia granicznego było klimatyzowane biuro, komputery, urzędnicy w garniturach. Po drugiej stronie duszny upał, nieogoleni strażnicy, przepocone mundury i wentylatory kręcące się wolno pod sufitem, wśród bzykającego stada much.
Przecież to właśnie „wariaci”, ludzie z nieprzepartą wizją tworzenia czegoś nowego, zachodzą dalej od innych. Reszta siedzi i czeka, nie wiadomo na co. Wielu ludzi boi się ruszyć z miejsca do przodu. Każdy waha się, pyta o zdanie tych, którzy mają jeszcze mniej odwagi i fantazji. W powieści Franza Kafki „Proces” jest facet, który ileś czasu przesiedział cierpliwie na ławce przed jakimiś drzwiami, czekając aż mu je otworzą. Nie wpadł na to, że drzwi były otwarte…
Wypakowaliśmy samochód po brzegi. Zrobiliśmy jeszcze zakupy żywnościowe i po 24 godzinach byliśmy z powrotem w naszym domu w Pile. Mój mechanik telewizyjny za godziwą opłatą przestroił i wyregulował wszystkie cztery telewizory. Sprzedaliśmy jeden w komisie, a resztę z prasowego ogłoszenia. Z kalkulacji kosztów wynikało, że zarobiłem więcej niż przez kwartał w pilskiej adwokaturze.
„Kiedy organizuje pan następny wyjazd?” – pytano mnie na ulicy. „No przecież byliście już w Wiedniu, zwiedziliście siedzibę ONZ, chcecie jechać tam jeszcze raz? – pytałem zdziwiony. „Oczywiście” – usłyszałem. „Bo wie pan, jak ci Austriacy trzepali na granicy te wszystkie polskie autokary, to my wszyscy baliśmy się o nasz towar. A pan poszedł z żoną, pokazał im jakieś papiery, zagadał i przepuścili nas bez kontroli”.
To co wydaje się oczywiste i logiczne dla prostego człowieka, niekoniecznie dociera do wykształconego młodego sędziego. Pan sędzia skoncentrował się na policzeniu przesłuchanych świadków. Moich było siedmiu. Miejscowych świadków zeznających na korzyść księdza było ośmiu. Pan sędzia ogłosił więc wyrok w imieniu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej tak, jakby ogłaszał wynik zakończonego właśnie meczu piłkarskiego. W ustnych motywach wyroku podał, że ksiądz wygrał wynikiem 8:7
Dziś, gdy Piła jest pięknie zadbanym miastem, zamieszkałym przez trzecie już pokolenie ludzi młodych, dynamicznych i wykształconych, moje wrażenia sprzed 30-tu lat mogą wydawać się archaiczne, dziwne i nieprawdopodobne. Czas robi jednak swoje. Transformacja ustrojowa również. Wyrównały się wreszcie różnice między standardem życia w miastach dużych i małych. Dziś ulice Piły są tak samo czyste, zadbane i dobrze oświetlone jak ulice Poznania i Warszawy. Ale czy źle jest wspomnieć, że kiedyś było inaczej?
Na mocy reformy administracyjnej z 1975 roku wyodrębniono Województwo Pilskie, a miasto Piła zyskało status „stolicy województwa”. Miało to swoje dobre i złe strony. Mieszkańcy dostrzegali z reguły te dobre. Przybysze widzieli często te złe. Fakt, że małe miasto liczące około 60.000 mieszkańców staje się stolicą województwa „równą” Poznaniowi, Szczecinowi, Koszalinowi, czy też Bydgoszczy był raczej farsą, rodzącą kłopotliwe często sytuacje
Gdy dziś, po prawie już 30-tu latach mieszkania w Warszawie, ktoś pyta mnie: „Jak to z tobą jest? Teraz już chyba jesteś warszawiakiem?” Odpowiadam: „Nie. Jestem poznaniakiem zamieszkałym w Warszawie”.