XXI. Globalne perspektywy

XXI. Globalne perspektywy

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 21

Globalne perspektywy

 

Majka Brymas założyła w Ameryce firmę pod nazwą „Global Perspectives”. Wizytówka była najpiękniejszą zagraniczną wizytówką, jaką dotąd widziałem. Błyszczała platynowym paskiem wstrzelonym pod logo firmy. Logo było w kształcie rozciągniętego globusa. To z tą wizytówką w ręku mogłem podwyższyć swoje szanse na otrzymanie wizy w konsulacie USA w Poznaniu. Jako jedyny ze stu oczekujących petentów byłem ubrany w elegancki garnitur, białą koszulę i jedwabny krawat. Miałem teczkę – dyplomatkę pełną „ważnych” dokumentów. Od progu powiedziałem konsulowi, że proszę o wizę typu „biznes”, a nie turystyczną. Moja żona jest radcą prawnym i ma zająć się sprawami amerykańskiej firmy o globalnym zasięgu. Ja mam być pełnomocnikiem na Polskę i szukać tu klientów dla oddziału, który właśnie zakładam. Wyjazd do USA ma nam obojgu pomóc rozeznać i lepiej zrozumieć interesy tego amerykańskiego podmiotu. Mamy już umówione spotkania z osobami, które chcą w Polsce zainwestować duże pieniądze. Jedziemy razem, bo jesteśmy wzorowym małżeństwem i rodziną. Zostawiamy pod opieką dwóch babć naszą córeczkę Izabelę (pokazałem zdjęcia), za którą będziemy bardzo tęsknić, więc wrócimy jak najszybciej. 

Globalne perspektywy na miejscu w Teksasie okazały się projekcją fantazji naszej gospodyni. Oprócz komputera na biurku, nic nie przypominało tu biura firmy o globalnym zasięgu. Połapaliśmy się rychło, że nasza przyjaciółka jest wizjonerką, a my dopiero mamy coś z tą wizją zrobić.

Cóż było robić? Żadnych tu biznesowych spotkań. Garnitur mogłem odwiesić do szafy gościnnego pokoju. Jesteśmy pierwszy raz w Ameryce, a ona jest wielka. Co robimy? Jedziemy do Acapulco!

Jeszcze przed naszym ślubem, moja teściowa, widząc Danusię ciężko zakochaną, próbowała ją pocieszać słowami: „Jak ci z tym Piotrem nie wyjdzie, to postawię ci wycieczkę do Acapulco”. Wkurzyłem się, gdy to usłyszałem. „To ja zabiorę kiedyś Danusię do Acapulco” – oświadczyłem. Włoska piosenka „Acapulco” była od lat modnym przebojem. Ricchi e Poveri śpiewali o tym mieście nad „Oceano di felicità” (Oceanem szczęścia), gdzie „Con i problemi voglio farla finita. Nueva, dolce vita!” (Z problemami koniec. Nowe słodkie życie!) Dokąd więc pojechać będąc już w Teksasie i mając wizy meksykańskie? Wybór był jeden: Acapulco.

Granica na moście nad rzeką Rio Grande (po meksykańskiej stronie zwanej Rio Bravo) była wówczas miejscem zderzenia dwóch światów. Po amerykańskiej stronie przejścia granicznego było klimatyzowane biuro, komputery, urzędnicy w garniturach. Po drugiej stronie duszny upał, nieogoleni strażnicy, przepocone mundury i wentylatory kręcące się wolno pod sufitem, wśród bzykającego stada much.

Odprawiający nas Amerykanie wypytywali nas bardzo dokładnie, dokąd jedziemy, którędy, przez jakie miasta, jakimi drogami i gdzie chcemy nocować. Czułem się jak na komisariacie policji i mocno irytowała mnie ta inwigilacja. Ku naszemu najwyższemu zdziwieniu, na pożegnanie wręczyli nam oprawiony w kołonotatnik zbiór opisów poszczególnych odcinków naszej trasy, z dokładnym jej opisem, adresami hoteli, lepszych restauracji i innych atrakcji. Opracowanie to wydrukowane specjalnie dla nas, nazywało się w ich nomenklaturze Travelog i przygotowywano je indywidualnie dla każdego amerykańskiego turysty, który wybierał się w dłuższą, a więc niebezpieczną, trasę po Meksyku. Opracowanie to okazało się dla nas bezcenne. Miało jeden jedyny mankament – odległości podawane były w milach, chociaż w Meksyku odległości mierzone były w kilometrach.

Majka zakupiła przewodnik po Meksyku. Zawierał on specjalny rozdział z ostrzeżeniami dla amerykańskich kierowców. Prowadziłem samochód, a Majka czytała mi te dobre rady z tylnego siedzenia. Zapamiętałem kilka: Obserwuj lewą rękę jadącego przed tobą kierowcy – najprawdopodobniej wystawił ją za okno żeby pokazywać, w którą stronę skręci, bo ma niesprawne kierunkowskazy. Inna rada: Gdy widzisz znak STOP, a jedzie za tobą ciężarówka – nie zatrzymuj się i nie zwalniaj! Gnaj do przodu, bo ona się nie zatrzyma i może cię staranować. Następna rada: Gdy w górach zbliżasz się do zwężenia drogi, a z naprzeciwka ktoś jedzie – pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy mrugnie światłami.

Pełna lista podobnych ostrzeżeń sprawiała, że po zmroku nie wiedziałem już czy jechać, czy zatrzymać się przy drodze. Pytać o drogę w ciemnościach nie było wcale bezpiecznie. Meksykanie nie lubią Amerykanów. Spośród wszystkich obywateli USA najbardziej nie cierpią przybyszów z Teksasu. Prowadziłem właśnie samochód na teksańskich numerach rejestracyjnych. Meksykańskie wsie po drodze były ciemne. Gdzieś tam paliło się ognisko, gdzie indziej po drodze chodził byk, a mijani mężczyźni chwiali się na nogach. Wypita tequila wprawiała ich w różne nastroje.

Pierwszy hotel polecany w Travelog był zrujnowany kompletnie niedawnym przejściem huraganu Gilbert. Powybijane szyby w oknach, meble ogrodowe i leżaki pływające w basenie, brak światła w pokojach i na klatce schodowej. To był nasz początek drogi znaczonej śladami niedawnego huraganu. Dalej mogło być tylko lepiej albo gorzej i faktycznie – bywało różnie.

Prowadziłem samochód praktycznie przez całą drogę. Majka bała się jechać po Meksyku, a Danusia była w siódmym miesiącu ciąży. Droga z Austin do Acapulco wiedzie prawie w prostej linii z północy na południe. Po przekroczeniu Zwrotnika Raka czekają przybysza dalsze niespodzianki. Jedną z nich jest szybko zapadający zmrok. Nie wiedziałem o tym, a zapamiętałem tę lekcję na całe życie. W strefie podzwrotnikowej słońce zachodzi około godziny 19:00 i dzień zmienia się w ciemną noc w ciągu 10-15 minut. Nie ma żadnego zmierzchania, długich wieczorów i czasu do namysłu typu „och, ściemnia się, może pójdziemy na spacer, albo wracajmy do hotelu”. Nie ma na to czasu. Słońce zachodzi i za chwilę jest czarna noc. Jeśli pochmurna, to bezgwiezdna i bezksiężycowa. Nie widać już kompletnie nic.

Przekonałem się o tym mijając lekkomyślnie ostatnią małą osadę około godziny 18:45. Było jeszcze widno, dla nas wcześnie, a z mapy wynikało, że przed nami, w górach Sierra Madre Oriental jest następna osada za jakieś 30-40 kilometrów. „Tam się zatrzymamy” – zapadła decyzja i wjechałem śmiało w góry. Po piętnastu minutach zrobiło się ciemno. Po dwudziestu minutach zrobiło się jeszcze ciemniej. Jechałem cały czas pod górkę. Zrobiła się mgła. Później okazało się, że jestem tak wysoko, że to nie jest mgła, tylko chmury. Po prawej stronie przepaść. Po lewej stronie lita skała, a w niej wykute wnęki, a w nich krucyfiksy, trupie czaszki, zapalone znicze – krótko mówiąc – pamiątki po tych, którzy tu lekkomyślnie wjechali i stracili życie. Nagle z tyłu najeżdża na mnie olbrzymia ciężarówka. Trąbi przeraźliwie i oślepia reflektorami. Rozmiar amerykańskich ciężarówek przerasta o klika numerów rozmiar europejskich TIR-ów z dwoma przyczepami. Facet z tyłu trąbi na mnie nieustannie. Zawadzam mu na tej drodze, którą on zna na pamięć. Siedzi wysoko, widzi lepiej, może nawet dzięki moim światłom oświetlającym drogę przed nim. On się niecierpliwi, ja się denerwuję, moja ciężarna żona boi się, a zamerykanizowana przyjaciółka histeryzuje.

Przejazd taką drogą, w nocy, w górach, wśród chmur, nad przepaścią z prawej strony, wzdłuż wykutych w skale kapliczek poległych kierowców z lewej strony, z trąbiącą niecierpliwie olbrzymią ciężarówką jadącą z tyłu – to przeżycie, którego nie da się zapomnieć. Przez kilka nocy nawiedzały mnie koszmary jakiejś wariackiej jazdy przez cmentarz nocą, gdzie z każdego zakątka wygrażała mi kosą Kostucha, a ktoś z tyłu poganiał mnie dzikim trąbieniem.

Wyczerpany do granic możliwości zjechałem z drogi przed pierwszą chałupą, przed którą zwieszała się na drucie świecąca żarówka. O dziwo, wielotonowa ciężarówka zrobiła dokładnie to samo i stanęła obok nas. Noc ciemna, my w chmurach górzystego Meksyku, ten co za nami pędził i trąbił, raptem staje równo z nami. Bać się, czy nie bać?

Wszedłem pierwszy do tej chałupy. Ściany z kamieni uszczelnianych gliną. Dach z trzciny. Oprócz żarówki na zewnątrz, tli się jakieś światło w środku. Z pieca grzał żar. Stara Indianka praży jakieś podpłomyki. Za mną wchodzi barczysty typ o groźnie wyglądającej twarzy – kierowca wielkiej ciężarówki. Indianka o coś pyta. Typ odpowiada. Nic nie rozumiem. Mówią w lokalnym indiańskim narzeczu. Żaden tam język hiszpański ani kastylijski, ani latino, ani nic z tych rzeczy…Atmosfera zagęszcza się. Nagle na piecu spostrzegam obrazek Matki Boskiej z Gwadelupy, a tuż obok … nasz papież Wojtyła. „Papa Polaco” – pokazuję fotografię – „Yo soy polaco tambien” – nawijam.

„Ola!”– uśmiecha się Indianka i ciemny typ z ciężarówki. Wchodzi Danusia z Majką. Atmosfera ociepla się. Tłumaczę kierowcy ciężarówki, że boję się jechać przed nim. Jest ciemno, nic nie widzę, z jednej strony przepaść, z drugiej cmentarz. Tłumaczę mu to raczej na migi, bo on, tak jak ta Indianka, nie mówi po hiszpańsku, ja też nie (nauczyłem się dopiero pisząc te wspomnienia).

Stanęło na tym, że ciężarówka jedzie przodem, oświetla nam drogę w ciemnościach a my jedziemy jej śladem, za nią. Facet tak przejął się histerią moich współpasażerek, że jechał chyba z prędkością 20 kilometrów na godzinę. Może miał rację i w tych warunkach nie należało jechać szybciej. Nie wiem. Dokulaliśmy się do jakiejś górskiej osady, gdzie w świetle przepalonych nie do końca żarówek widniało coś, jakby hotel. Jedyne wolne miejsca do spania były gdzieś na poddaszu. Za łazienkę robiła beczka deszczówki stojąca na werandzie. Chcąc umyć się należało najpierw odgarnąć dużą pajęczynę i wychlapać z beczki utopione w niej pająki i muchy.

Gdy obudziłem się po nocy pełnej sennych koszmarów, a śniła mi się głównie jakaś nocna jazda przez cmentarz, wyjrzałem przez balustradę na zewnątrz. Zobaczyłem dziwny widok. Obok naszego samochodu leżało wielkie sombrero. Spod naszego samochodu wystawała para kowbojskich butów, jakby nogi człowieka leżącego na wznak pod naszym samochodem. Czyżbym kogoś przejechał wczoraj w nocy? Nie zauważyłem? Coś ze mną jest nie tak…?

Przerażony tym widokiem zbiegłem na dół i zajrzałem pod wóz. Spał tam sobie spokojnie, snem sprawiedliwego, jakiś pachnący Tequilą Meksykanin. Właściciel zajazdu obudził go. Ten, obudzony, walnął głową o podwozie i zaczął powoli trzeźwieć. Okazało się, że w nocy padał deszcz, a bezdomny facet chciał wyspać się pod jakimś dachem, ogrzewanym ciepłem rozgrzanego silnika.

O innych przygodach tej podróży nie będę opowiadał. Nie jest to książka przygodowa ani przewodnik turystyczny. Meksyk to kraj tylu sprzeczności, że do dziś nie da się ich wszystkich wyjaśnić. Jak to się stało na przykład, że piękna katedra w pięknym mieście Tachco została zbudowana „ze składek” miejscowej ludności? Otóż miejscowa ludność pochodzenia indiańskiego pracowała w pobliskiej kopalni srebra. Z biedy, kradła srebro wynosząc je w zakamarkach łachmanów z kopalni. Właściciel nie miał jak ich odzyskać. Dogadał się więc z proboszczem. Ten, w czasie spowiedzi wypytywał, ile dany górnik wykradł srebra. Uzależniał rozgrzeszenie od przyniesienia połowy „na tacę”. Stąd pochodziły środki na budowę pięknej katedry. Co można myśleć u prawości i uczciwości tego narodu? Pozostawmy to dalszym badaniom uczonych socjologów i kulturoznawców.

Acapulco spełniło nasze oczekiwania. Cudowne miejsce, zapierająca dech w piersiach zatoka La Quebrada, gdzie młodzi chłopcy skaczą do wody ze skalistego brzegu w 30 metrową przepaść. Zamieszkaliśmy w najlepszym z możliwych Hotel Acapulco Princess. Wynagrodziło nam to wszelkie niewygody i przygody w podróży, tam i z powrotem.