XVII. Piła adwokacka

XVII. Piła adwokacka

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 17

Piła adwokacka

Dla adwokata Piła nie była miastem zbyt interesującym. W mieście nie było życia gospodarczego. Miejscową „inteligencję” stanowili urzędnicy wspomnianych już urzędów, milicjanci z miejscowej Wyższej Szkoły Oficerskiej Milicji Obywatelskiej i liczne rodziny wojskowych stacjonujących w okolicy. Ludzie ci rzadko potrzebowali adwokata. Jeśli mieli już jakiś problem prawny to starali się rozwiązać go sami. 

Kiedyś przyszedł do mnie młody człowiek i przedstawił swoje problemy z sąsiadem, z którym założył spółkę. Pokazał mi jakieś umowy. „Kto panu to napisał?” – zapytałem. „A taki tam profesor prawa” – odpowiedział. „Jaki profesor prawa, jakiego prawa, tu w Pile?” – dociekałem. I dowiedziałem się. Miejscowi wykładowcy tejże Wyższej Szkoły Oficerskiej Milicji Obywatelskiej, przezwanej przeze mnie Akademią Policyjną, udzielali „porad prawnych”. Niektórzy z nich w swoich ogródkach działkowych wywieszali na drzwiach altany tabliczki z napisem: „Profesor prawa … taki to a taki … przyjmuje w godzinach … takich to a takich”. 

Z okazanych mi umów nie mogłem nic zrozumieć. „Proszę przyjść jutro z tym profesorem, który to panu napisał!” – zaproponowałem. Facet przyszedł z milicjantem. „Pan jest profesorem prawa?” – zapytałem. „No tak, tak do mnie mówią” – uśmiechnął się niezgrabnie mój gość. „Skończył pan studia prawnicze?” – zapytałem niecierpliwie. „No, prawo też skończyłem” – odpowiedział. „Co znaczy – też? Skończył pan jeszcze inne fakultety uniwersyteckie?” – natarłem na gościa.  Okazało się, że „też” oznaczało skrócony wykład prawa karnego dla milicjantów, który facet zaliczył kiedyś w szkole dla podoficerów MO, obok kilku innych przedmiotów zawodowych. 

Skala pilskich procesów sądowych miała swoje limity. O procesie typu: obrona włamywacza do Katedry Gnieźnieńskiej i złodzieja relikwii Świętego Wojciecha miejscowi prawnicy mogliby tylko pomarzyć. Na co dzień przychodziło mi bronić drobnych złodziejaszków albo pijaczków, a ci nie mieli pieniędzy na honorarium adwokata. Pogłębiający się kryzys ekonomiczny sprawiał, że niektórzy pracownicy okradali własnych pracodawców, aby wynieść coś z zakładu pracy, czego akurat nie można było normalnie nabyć. Ciekawym przykładem był POLAM. Ta pilska fabryka lamp, żarówek i sprzętu oświetleniowego znana była Polakom głównie z Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Co roku scena amfiteatru opolskiego oświetlona była coraz większą ilością zwykłych żarówek. Światła spektroskopowe albo laserowe nie dotarły jeszcze wówczas do Polski. Najlepsi polscy piosenkarze, zespoły muzyczne i Wielka Orkiestra Polskiego Radia pod dyrekcją Stefana Rachonia grała na scenie opolskiego amfiteatru oświetlona zwykłymi żarówkami, zwisającymi z góry, wmontowanymi w podłogę i sceniczne schody. Żarówki Polam Piła były poszukiwanym towarem i „produktem zamiennym”. Jeśli udało się kupić je tanio w przyfabrycznym sklepie to można było sprzedać je drogo na bazarze w Berlinie Zachodnim, w szwedzkim porcie Malmo albo na wiedeńskim Mexico Platz. Tylko po co je kupować w sklepie, jeśli prawie każdy pilanin znał kogoś zatrudnionego przy ich produkcji? 

Śledztwo prowadzone przez miejscową prokuraturę wykazało, że najsłabszym ogniwem łańcucha produkcji tych żarówek były tzw. „brakarki”. Taki to właśnie angaż miały wpisane w umowach o pracę kobiety zatrudnione na końcu linii produkcyjnej. To do nich należała kontrola jakości. Żarówki wyplute z maszyny jechały w ich stronę na pasie transmisyjnym, a one miały wykonać prostą czynność: przyłożyć każdą żarówkę do źródła prądu i, jeśli żarówka świeciła się, puścić ją dalej pasem transmisyjnym, a jeśli nie świeciła się, wrzucić ją w karton z wybrakowanymi żarówkami stojący pod stołem, czy też pod pasem transmisyjnym. Z czasem kobiety te zrozumiały, że tak właściwie nikt po nich nie sprawdza już jakości wrzuconych pod stół żarówek. Ustawiały więc sobie pod stołem dwa kartony. W jeden wrzucały żarówki faktycznie wybrakowane, a w drugi co którąś dobrą, którą udało się ukradkiem schować pod stół. Wybrakowane żarówki trafiały na przemiał. Te dobre należało wynieść poza zakład pracy. Jako że przy bramie wyjściowej wszyscy pracownicy poddawani byli kontroli i sprawdzano, czy czegoś nie wynoszą, żarówki te należało wynieść z hali, najlepiej wychodząc na dwór „na papierosa” i przerzucić przez płot zakładu albo przepchać przez dziurę w ogrodzeniowej siatce, najlepiej w czasie nocnej zmiany. Po drugiej stronie płotu krążyli mężowie tych pań, którzy jak grzybiarze, zbierali łup do podręcznego bagażu. 

Proceder ten trwał przez całe lata. Zakończył się „z hukiem”. Otóż mąż pewnej sprytnej „brakarki” przyszedł nocą z wielkim plecakiem na zbiór przerzuconych żarówek. Nazbierał ich po ciemku całą masę. Plecak swój wypchał po brzegi. Zmęczył się przy tym tak, że nie chciało mu się już wracać do domu pieszo. Zaczekał więc na przystanku autobusowym na nocny autobus miejski. Gdy ten nadjechał facet wsiadł do środka. Kierowca autobusu nie widząc w lusterku, na nieoświetlonej oczywiście ulicy, że facet ma wielki plecak, nacisnął przycisk zamykających się automatycznie drzwi o sekundę za wcześnie. Pasażer wsiadł, lecz drzwi autobusu zgniotły jego plecak, a ten eksplodował hukiem zmiażdżonych żarówek. 

Cóż, „byt określa świadomość” – to ponoć podstawowa teza marksizmu i leninizmu. Jakie miasto, taka przestępczość. Byt pilskiego pół-świadka określał więc stosowane przezeń metody i poziom ich „przestępczego” wyrafinowania. 

Oprócz złodziejstwa trafiały się też rękoczyny. Miałem bardzo poczciwego klienta o bardzo rzadkim nazwisku Szatan. Pan Szatan miał zatarg z sąsiadką. Ponoć była ona strasznie nerwową choleryczką. Zaczepiała i prowokowała go przy wielu okazjach. Kiedyś, późną nocą urządziła mu jakąś awanturę na klatce schodowej. Pan Szatan chciał ją odepchnąć od siebie. Doszło do szarpaniny. Kobieta nieszczęśliwie spadła ze schodów i potłukła się mocno. Wezwano pogotowie ratunkowe. Lekarz pogotowia widząc jej obrażenia wydał kierowcy polecenie: „Na chirurgię!”. Po czym zapytał kobietę, co się stało. Kobieta dramatycznym głosem wykrzyknęła: „Szaaataaan mnie napadł !!!” Lekarz pomyślał chwilę i zmienił zdanie: „Na psychiatrię!” 

Sprawy cywilne miały również swój klimat i koloryt. Pewna bogobojna staruszka zamieszkała we wsi Gulcz nie miała już sił aby chodzić co niedzielę na mszę świętą do sąsiedniej wsi. Zapragnęła więc i wymarzyła sobie, aby w jej wsi zbudowano kościół, najlepiej na wprost jej posesji. W tym celu poleciła wydzielić z jej pola kawał ziemi, tuż przed oknami jej domu, po drugiej stronie drogi. Ziemię tę podarowała miejscowej diecezji pod budowę kościoła, tak aby mogła widzieć nowy kościół ze swego okna. Za kościołem było jej pole. Babcia zastrzegła w akcie notarialnej darowizny służebność drogi koniecznej szerokości 4 metrów z prawem przechodu, przejazdu i przepędu bydła dla niej i dla jej następców prawnych  ”po wsze czasy”. Przejazd wytyczono lewą częścią granicy wydzielonego pod kościół gruntu, tak aby możliwy był najkrótszy dostęp do paru hektarów pola za kościołem. Następcami prawnymi byli państwo Szóstakowie – Czesława i Leszek – moi klienci. 

Wybudowano piękny kościół. Staruszkę szanowali i wychwalali kolejni proboszcze, dopóki nie umarła. Nowy proboszcz przebudował ogrodzenie. Postawił nowy żelazny płot odgradzający pole państwa Szóstaków od drogi i od domu zmarłej dobrodziejki. O ustanowionej służebności przechodu i przejazdu ksiądz nie chciał słyszeć. Małego synka państwa Szóstaków poszczuł psami. Chłopczyk uciekając przez płot upadł i potłukł się boleśnie. Przez kilka lat miał koszmary nocne na tle goniących go psów. Szóstakowie wnieśli samodzielnie sprawę o udostępnienie im dostępu do zagrodzonej przez księdza drogi koniecznej. Nie poradzili sobie sami i sprawę przegrali. Ksiądz, zachęcony łatwym zwycięstwem wniósł do sądu sprawę o ustalenie, że służebność drogi koniecznej wygasła, bo nie była wykonywana przez lat 10. 

Szóstakowie zwrócili się do mnie. Podobno nikt z lokalnych prawników nie chciał przyjąć sprawy przeciwko księdzu. Ja byłem nowy. Nie bałem się żadnego księdza. Ten z kolei okazał się wyjątkowym draniem. Namówił mieszkańców wsi, aby zeznawali przed sądem, że przez przeszło 10 lat nikt tą drogą nie przechodził ani nie przejeżdżał. Ku mojemu najgłębszemu zadziwieniu znalazło się kilku bogobojnych mieszkańców wsi gotowych taki absurdalny fakt poświadczyć zeznaniami, nawet pod przysięgą. Trzeba było widzieć twarze tych starych chłopów, jąkających się kłamiąc i zerkających niepewnie w stronę księdza siedzącego na ławie sądowej. Niektórym z nich było wyraźnie głupio. Zasychało im w gardle. Rozbiegane spojrzenia, trzęsące się ręce, unikanie kontaktu wzrokowego – wszystkie te symptomy były dla doświadczonego prawnika objawem kłamstwa i krętactwa, widocznym gołym okiem. Kto bowiem, będąc przy zdrowych zmysłach, mógł uwierzyć, że dobrodziejka i jej następcy prawni uprawiający pole z tyłu kościoła nie chodzili do pracy wyznaczoną najkrótszą drogą na wprost, długości około 60 metrów, ale obchodzili sąsiednie zabudowania dookoła zabłoconą i rozrytą polną drogą długości prawie jednego kilometra. Według zeznających świadków mieli tak robić nawet kilka razy dziennie, nawet w czasie prac polowych i to przez przeszło 10 ostatnich lat! 

Ksiądz był w sądzie bardzo pewny siebie. Zatrwożonym chłopom posyłał uspokajające gesty i spojrzenia. Według moich klientów, obiecał im już wcześniej rozgrzeszenie za te krzywoprzysięstwa. Chłopi kłamali więc bezczelnie dalej, nie bojąc się kary bożej. Sądzący młody sędzia dość chętnie dawał im wiarę. Na moje uwagi o brak logiki w tych zeznaniach i widoczną niewiarygodność tych świadków wzruszał tylko ramionami i uśmiechał się zagadkowo. 

Zawnioskowałem o przeprowadzenie wizji lokalnej. Chciałem temu sędziemu pokazać, że przejście przez ulicę Czarnkowską i dojście wzdłuż kościelnego płotu utwardzoną drogą do pola jest proste, krótkie i łatwe, a dojazd dookoła całej wsi jest 10 razy dłuższy, a czasami niemożliwy przy złej pogodzie z uwagi na dziury w polnej drodze i jej podmokły grunt. Kto normalny mógł uwierzyć, że ludzie uprawiający pola za kościołem chodzili do pracy kilka razy dziennie na około, przez 10 lat, gdy mieli ustaloną aktem notarialnym służebność przechodu na wprost? 

W dniu wizji lokalnej pojechałem do Gulcza trochę wcześniej. Chciałem sam zobaczyć tę okrężną drogę i porównać ją z tą sporną, służebną. Pod kościołem zbierały się grupki ciekawskich gapiów. „O, przyjechał mecenas Prado!” – usłyszałem za plecami. Innego mecenasa tam nie było, więc zrozumiałem, że mowa jest o mnie. Mecenas Prado to była podejrzana postać z granego wówczas brazylijskiego serialu „W kamiennym kręgu”. Był negatywnym bohaterem tej tasiemcowej telenoweli i podobnie jak Leoncjo w poprzednim brazylijskim hicie „Niewolnica Izaura” budził negatywne emocje widowni. 

Zmierzyłem krokami grunt kościelny, po czym naszym nowo nabytym białym Polonezem pojechałem dookoła do nowego domu Szóstaków zbudowanego za kościołem. Samochód grzązł w błocie i zapadał się w kolejne dziury. Musiałem go zatrzymać i ostatni odcinek przejść pieszo. 

Szóstakowie przyjęli mnie ciepło. Zaoferowali drugie śniadanie. Wchodząc do domu zdjąłem obłocone buty i zostawiłem je za progiem. Porozmawialiśmy, pojedliśmy. Nadeszła godzina wizji lokalnej. Przyjechał sędzia. Nagle w kościele zaczęły bić wszystkie dzwony. Wokół kościoła zebrała się cała wieś. Trzeba było przystąpić do czynności procesowych. Wyszliśmy przed dom i okazało się, że zniknęły moje buty. Stałem na progu w skarpetkach, w płaszczu, z teczką pełną akt. Zaniepokojeni gospodarze rozglądali się po obejściu. Butów nie było. Pan Szóstak zaoferował mi swoje. Czas uciekał, sędzia czekał, dzwony biły, a „Mecenas Prado” stał w skarpetach zastanawiając się, jakie za chwilę zrobi wrażenie na sędzim i całej zebranej wsi.  Buty pana Szostaka były dla mnie za małe, jego ojca też. Robiło się gorąco.

Ktoś z domowników rozglądając się po obejściu zajrzał do psiej budy. Leżał w niej „uśmiechnięty pogodnie” młody piesek, a za nim – moje buty.

Młody sędzia najwyraźniej sprzyjał proboszczowi. Wpadłem na pomysł, aby moi klienci zidentyfikowali i sprowadzili na kolejną rozprawę byłych mieszkańców tej wsi. Należało zebrać świadectwa ludzi, którzy ze wsi Gulcz wyprowadzili się, nie byli więc zależni od aktualnego proboszcza, a pamiętają jak to było wcześniej, przed ich wyjazdem. Z pewnym trudem udało się znaleźć i ściągnąć na rozprawę siedmiu takich świadków. Przyjechali z całej Polski, od Śląska do Pomorza. Zeznali wszyscy podobnie, wiarygodnie i logicznie: Droga konieczna istniała. Chodziła nią dobrodziejka, chodzili przodkowie Szóstaków i sami Szóstakowie. Nie było innego dojścia do ich pola, bo dojazd naokoło wsi był trudny, pełen błotnistych kałuż i czasami nieprzejezdny. Wreszcie logiczne jest, że chłop idzie na swoje pole drogą najkrótszą, a nie dookoła całej wsi. Twierdzenie, że wytyczoną drogą konieczną nie przeszedł nikt przez ostatnie 10 lat, brzmiało dla tych byłych mieszkańców wsi jak żart. 

No tak. To co wydaje się oczywiste i logiczne dla prostego człowieka, niekoniecznie dociera do wykształconego młodego sędziego. Pan sędzia skoncentrował się na policzeniu przesłuchanych świadków. Moich było siedmiu. Miejscowych świadków zeznających na korzyść księdza było ośmiu. Pan sędzia ogłosił więc wyrok w imieniu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej tak, jakby ogłaszał wynik zakończonego właśnie meczu piłkarskiego. W ustnych motywach wyroku podał, że ksiądz wygrał wynikiem 8:7 więc służebność drogi koniecznej wygasła. 

Zaskarżyłem ten wyrok. Został uchylony. Przy ponownym rozpoznaniu sprawy w Sądzie Rejonowym w Trzciance zasiadło trzech sędziów zawodowych. Był to ewenement i chyba pierwszy od wielu lat taki przypadek w tym sądzie. Sprawę wreszcie wygrałem. Trzeba było jeszcze wytoczyć proboszczowi następną – o wydanie tej drogi. Też wygrałem. Ksiądz wyroku wykonać nie chciał. Moi klienci musieli własnoręcznie poradzić sobie z otwarciem żelaznej bramy, zaspawanej przez mieszkańców wsi lemieszami pługów. Musieli też sami zmierzyć się z wysokim murem, który ci bogobojni mieszkańcy wsi wznieśli na polecenie proboszcza bardzo wysoko, aby ukarać Szóstaków i odgrodzić ich budynki wzniesione za kościołem, tak aby kościoła nawet nie mogli zobaczyć.


POPRZEDNIE ROZDZIAŁY