XVI. Piła sąsiedzka

XVI. Piła sąsiedzka

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 16

Piła sąsiedzka

Zamieszkaliśmy w Pile, bo tak było trzeba. Byłem pełen entuzjazmu. Nowe miasto, nowe wyzwania, nowe możliwości. Danusia napawała się życiem rodzinnym, powrotem w rodzinne strony, radością z nowonarodzonej córeczki, miłością rodzeństwa i mojej przezacnej teściowej. 

Ja z kolei, rwałem się do pracy, do jakichś nowych zadań i wyzwań. Nasz dom przy ulicy Makuszyńskiego 13 znajdował się na dość zgrabnym osiedlu, zwanym Górne. Około 30-40 domów jednorodzinnych stało w bliskim sąsiedztwie. Każdy miał przydomowy ogródek. Na niektórych z nich stały przedwojenne poniemieckie komórki, których Armia Czerwona nie zdążyła podpalić albo wysadzić w powietrze. Sąsiedztwo było urozmaicone: dwóch lekarzy, jeden weterynarz, wdowa po marynarzu zaginionym w czasie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, pewna samotna matka z dorosłym synem, którego bardzo często odwiedzał jakiś ksiądz, do którego chłopak mówił „tato” (podobno z tęsknoty za prawdziwym ojcem), kilku bardzo porządnych obywateli, kilku bałaganiarzy – ot, jak to bywa na małym osiedlu. 

Na pierwszy rzut oka widać było to, co pozostało jeszcze do zrobienia: Naprzeciw naszego domu, w miejscu zaprojektowanym jako plac zabaw dla dzieci, piętrzyła się góra ziemi zebranej tam jeszcze z wykopów pod budowę fundamentów wszystkich tych domów. Okoliczni mieszkańcy z ochotą dorzucali do niej swoje domowe śmieci, żużel z pieców centralnego ogrzewania i popiół z kominków. Góra śmieci przed naszym domem rosła więc co roku. Uciechę sprawiała jedynie dzieciakom, które zimą, po większych opadach śniegu, zjeżdżały z niej na sankach. Ja na tę górę śmieci nie mogłem patrzeć. Gdy wieczorami wracałem z Poznania, a taksówkarz wiózł mnie w ciemnościach po nieoświetlone ulicy i pytał: „To gdzie pan właściwie mieszka?” – Ja na to musiałem odpowiadać: „Tutaj, za tą górą śmieci”.

Jak wspomniałem, ulica tego eleganckiego osiedla była nieoświetlona. Ktoś zapomniał o lampach ulicznych. Jedna, jedyna żarówka świeciła się nad wejściem do tymczasowej siedziby Wojewódzkiej Izby Skarbowej. Nawierzchnia tej „ulicy” przypominała leśną drogę, przy której teraz mieszkam w Puszczy Kampinoskiej. Głębokie dziury, wykroty, kałuże i błoto w czasie roztopów. Pomyślałem sobie więc, że moją następną misją będzie: zlikwidowanie góry śmieci, załatwienie oświetlenia ulicy i wyrównanie jej nawierzchni.

W tym celu zacząłem chodzić po urzędach. Na każdym kroku spotykałem się z pobłażliwym przyjęciem. „Panie, skąd pan jest? Z Poznania? Acha. I od kiedy pan tu mieszka? Od miesiąca? I to panu przeszkadza? A wie pan, że ci wszyscy ludzie mieszkają tam od 10-ciu albo 20-u lat i im to nie przeszkadza?”. A dalej następowała wszechobecna „dobra” rada: „Pomieszka pan tu trochę, to się pan przyzwyczai!”. Protestowałem: „Do czego mam się przyzwyczaić? Do góry śmieci przed moim domem? Do dziurawej ulicy przypominającej leśną drogę? Do ciemności w nocy?” „Do błota, do bałaganu?”. Moje uwagi wywoływały współczucie. „Zobaczy pan, do wszystkiego można się przyzwyczaić”. 

Zacząłem rozumieć, że drugie pokolenie przesiedleńców, którzy przyjechali zza Buga, głównie z terenów dzisiejszej Ukrainy i Litwy, do zrujnowanego niemieckiego miasta, w którym pozostały jedynie komórki, chlewiki, altany i budy, zadowolone było z tego co już osiągnęło. Gdy obserwowałem niektórych starszych sąsiadów brodzących po ulicznym błocie w walonkach, zrozumiałem, że być może czują się całkiem dobrze w tej scenerii, bo przypomina ona im młodość spędzoną „za Bugiem”. Ja jednak, Poznaniak w wyczyszczonych na glac butach, nie chciałem skakać pomiędzy kałużami ani obserwować coraz większej góry śmieci za naszym oknem. 

Od tej góry śmieci zacząłem. Zidentyfikowałem odpowiedzialnego urzędnika. Odwiedziłem go w urzędzie. Gdy zaczął mi opowiadać, że „nic się nie da zrobić”, spojrzałem mu głęboko w oczy, usiadłem na jego biurku pomiędzy rozłożonymi dokumentami i oznajmiłem mu: „Panie, ja się stąd nie ruszę, dopóki pan czegoś nie wymyśli!”. 

Zbliżała się godzina 15:00, czas zamykania pracy urzędu. Mnie się jednak nigdzie nie spieszyło. Moja determinacja i mina pokerzysty zaczęły pomaleńku działać. Facet powiedział, że musi wyjść i dokądś zadzwonić. Wrócił i obiecał, że zrobi co będzie można, że za „jakiś czas” to się załatwi. Siedziałem nadal nieruchomo na jego biurku, wśród rozłożonych papierów, nie ruszając się z miejsca, z miną człowieka zdesperowanego i gotowego na wszystko. Facet przeprosił mnie jeszcze raz. Zaczął biegać od pokoju do pokoju, dokądś telefonował, o coś prosił, coś komuś obiecywał w zamian, wreszcie kilkanaście minut po godzinie 15:00 wrócił do mnie i z wymuszonym półuśmiechem obiecał: „Jutro zaczynamy”.

Faktycznie, następnego dnia usłyszałem za oknem jakiś warkot. Przyjechał mały traktor z mini koparką na wysięgniku. Łyżka koparki skubała tę górę śmieci i wrzucała zawartość na przyczepę. Traktor wywiózł ją dokądś i zawrócił raptem ze trzy razy. Później zniknął. W górze śmieci pozostała widoczna wyrwa, jakby krater. Odczekałem dwa dni i poszedłem ponownie do urzędu. „Co dalej” – zapytałem. Facet tłumaczył się: „Panie kochany, zrobiłem dla pana wszystko co mogłem. Ten traktor wyczerpał resztę rezerwy paliwa naszego Przedsiębiorstwa Zieleni Miejskiej. Następna dostawa paliwa będzie w następnym kwartale”.

Utrapieniem były połączenia telefoniczne. Trzeba było zamawiać je z wyprzedzeniem. Na połączenie do Poznania czekało się czasem ponad godzinę albo dwie, tyle ile trwałaby podróż samochodem tam i z powrotem. W jakąś niedzielę przypomniałem sobie, że mój przyjaciel Justyn Depo mieszkający w Sztokholmie ma w poniedziałek urodziny. My – Nowaczykowie – zaczynamy zwykle wyprawiać każde urodziny i rocznice w przeddzień. Takie rozwiązanie daje wówczas pewność, że nikt o niczym nie zapomniał. Można wręczyć urodzinowy prezent albo bukiet kwiatów wieczorem, zamiast szukać go desperacko rano pod łóżkiem, gdy dzwoni budzik i pogania domowników do łazienki i wyjścia z domu. Zamówiłem więc rozmowę międzynarodową w centrali telefonicznej w niedzielę w południa. Czekałem na połączenie przez cały dzień. Interwencje nie pomagały. Czekałem przez cały poniedziałek. Interwencje nie pomagały. Zrezygnowany poszedłem spać. Pomyślałem sobie, że dobry przyjaciel nie obrazi się z braku życzeń urodzinowych z tak dziwnego miasta. O zamówionej rozmowie telefonicznej zapomniałem. Nie odwołałem jej. Minął wtorek, minęła środa, mijał już czwartkowy dzień i wieczór. Położyłem się spać. W środku nocy obudził mnie telefon: „Pan zamawiał Sztokholm?”. Obudzony ze snu nie mogłem się połapać. Nie wiedziałem, gdzie jestem, czy to sen, czy jawa. „Mówi się? Mówi się?” – dopytywała się telefonistka. „Tak, mówi się” – bąknąłem obudzony. Z drugiej strony odezwał się jakiś obcy głos mówiący po szwedzku. Uczyłem się tego języka przez rok, więc pomimo nocnego zamroczenia zagadnąłem, gdzie jest mój przyjaciel Justyn Depo. Facet z drugiej strony zapytał po szwedzku skąd dzwonię i o co mi chodzi. Powiedziałem, że z Piły, z Polski i chcę kumplowi złożyć życzenia urodzinowe. Zapadło długie milczenie. „Mówi się? Mówi się?” – przerywał nam natarczywy głos telefonistki. Facet z drugiej strony, po długim milczeniu zapytał, czy ja sobie czasem nie żartuję. Jest godzinie 03:00 w nocy, a on jest szwedzkim policjantem, który właśnie pędzi radiowozem pustymi ulicami Sztokholmu wezwany do akcji ratowania jakiegoś narkomana. „Mówi się? Mówi się?” – przerwał nam ponownie natarczywy głos telefonistki. „Proszę panią, z kim mnie Pani połączyła?” – zapytałem poirytowany. „Niech pan się cieszy, że pana w ogóle połączyłam, bo kolejka międzynarodowych rozmów jest bardzo długa” – usłyszałem.

Opowiedziałem tę historię na zebraniu miejscowych działaczy gospodarczych, zwołanym przez ówczesnego Wojewodę Pilskiego pana Zbigniewa Rosińskiego. Głośny śmiech zebranych zagłuszył końcówkę mojego opowiadania. Gdy ustał ostatni rechot, zapytałem lekko zdziwiony: „Z czego się Państwo śmiejecie? Kto do cholery jasnej zechce w tym mieście zainwestować chociażby jednego dolara? Kto utworzy tu jakieś joint-venture? Kto ustanowi tu pełnomocnika, zatrudni adwokata, księgowego albo kogokolwiek, z kim można będzie porozumieć się, jeżeli nie można się stąd donikąd dodzwonić? Dlaczego ja jako adwokat, muszę jechać 100 kilometrów do Poznania, żeby załatwić międzymiastowe i międzynarodowe rozmowy?”. 

Zapadła grobowa cisza. Śmiech umilkł. Odezwał się za to szef miejscowej poczty. „Polska Poczta, Telegraf Telefon” – tak nazywało się to państwowe przedsiębiorstwo zarządzające eksploatacją wszystkich urządzeń pocztowych, telegraficznych i telekomunikacyjnych. Facet pokręcił głową z miną wodza przegranej dawno temu bitwy i wystękał: „Nic nie da się zrobić”. Łypnął dookoła wzrokiem poszukującym zrozumienia – „Trzeba by sprowadzić jedną tonę aluminium żeby wygłuszyć naszą centralę telefoniczną, a to jest niemożliwe. Bez tego nie ma mowy o żadnej zmianie” – wyrzucił z siebie i z wyraźną ulgą, odprężony, usprawiedliwiony, rozsiadł się ponownie w fotelu. 

Spojrzałem w stronę senatora Henryka Stokłosy i Stanisława Kozłowskiego – wówczas jeszcze wiceprezesa POLAM Polska, przedsiębiorstwa produkującego żarówki i lampy oświetleniowe, sprywatyzowanego kilka lat później i przejętego przez Philips Lighting. Kilka tygodni wcześniej założyliśmy wspólnie Towarzystwo Wspierania Inwestycji Gospodarczych – Oddział Wojewódzki w Pile. Kibicował nam wojewoda Zbigniew Rosiński. Pogadaliśmy krótko w przerwie spotkania. Rezultat był nieoczekiwany.

Załatwiliśmy tę tonę aluminium w ciągu dwóch tygodni. Szef pilskiej dyrekcji przedsiębiorstwa państwowego „Polska Poczta, Telegraf Telefon” obraził się. Zamiast ucieszyć się z wyświadczonej mu przysługi, zapiekł się w jakiejś mściwej niechęci. Przez lata „rządził” tu miejskimi telefonami. Rozdzielał przydziały kilkunastu wolnych numerów według własnego widzimisię. Bez jego decyzji nikt w mieście nie mógł dostać upragnionego numeru. Obejść go, nie było można. Na mnie zawziął się już dużo wcześniej. „Obiecał” mi, że nie dostanę telefonu do 2000 roku (był akurat rok 1987). Poddałem w wątpliwość jego zdolności przewidywania. „Świat telekomunikacji zmienia się dynamicznie, a pan twierdzi, że nic nie zmieni się do końca wieku?” – zapytałem. „Pan telefonu ode mnie nie dostanie” – przyrzekł mi uroczyście. 

Opowiedziałem o tym w Warszawie na zebraniu Polskiego Towarzystwa Przyjaciół ONZ. Akurat zaproponowano mi, abym w Pile założył oddział wojewódzki towarzystwa. Koledzy SSPONZ-owcy przygotowali odpowiednie pisma. Brzmiały one mniej więcej tak: „Kolega Piotr Nowaczyk jest zasłużonym działaczem międzynarodowego ruchu społecznego na rzecz ONZ. Uczestniczy w międzynarodowych konferencjach i delegacjach. Bywa, że przyjmuje zagranicznych gości nawet u siebie w domu. Telefon jest mu niezbędny do pełnienia funkcji Przewodniczącego Oddziału Wojewódzkiego PTPONZ w Pile, którą to funkcję zechciał właśnie przyjąć. Zaleca się … itd.  itp.…” – podpisał Paweł Graniewski – Sekretarz Generalny Polskiego Towarzystwa Przyjaciół ONZ. Nasz pilski szef wojewódzkiej dyrekcji przedsiębiorstwa państwowego „Polska Poczta, Telegraf, Telefon”, który obiecał, że nie dostanę przydziału telefonu do końca 2000 roku dostał polecenie przydzielenia mi numeru. Ja miałem jedynie dołożyć się do kosztów drewnianego słupa, który trzeba było wkopać przed naszym domem, aby dociągnąć do niego przewody.

Ze staraniami o wyasfaltowanie naszej ulicy szło mi jeszcze gorzej. Opowieści o błocie, głębokich dziurach i wykrotach robiły na urzędnikach niewielkie wrażenie. „Przyzwyczai się pan. Trzeba się przyzwyczaić! Mnie też kiedyś to przeszkadzało, ale przyzwyczaiłem się” – mawiali kolejni urzędnicy miejscy, odpowiedzialni za drogi, zieleń i oświetlenie. 

Nie chciałem i nie mogłem przyzwyczaić się do bałaganu, dziadostwa, dziurowej drogi i błota, w wojewódzkim podobno mieście, w którym przyszło mi mieszkać. Technikę „siadania na biurku” urzędnika i poinformowania go, że nie ruszę się stąd dopóki on czegoś nie zrobi – wypróbowałem skutecznie jeszcze tylko dwa albo trzy razy. Przyjechał jakiś spychacz, po nim jakiś walec, drogę wyrównano, wygładzono, wywalcowano i była niby równa. Nie na długo. Ze zdziwieniem zauważałem świeże dziury i doły albo rowy powstałe ni stąd, ni z owąd w poprzek dopiero co wyrównanej drogi. Zjawisko to wyjaśniła mi żona weterynarza mieszkająca obok. „Wie pan, panie Piotrze, nasze sąsiadki wstają w nocy i kopią szpadlami doły w tej świeżo wyrównanej jezdni”. „Dlaczego? Jak to możliwe?” – zadziwiłem się. „A wie pan, bo one dorabiają przy sprzątaniu Izby Skarbowej”. „Co ma piernik do wiatraka?” – zapytałem. „No wie pan, jak droga jest równa to samochody przejeżdżają szybciej, bardziej się kurzy, a one muszą częściej myć okna, a póki była dziurawa, to wszyscy musieli jeździć powoli. 

Faktycznie, Poznaniakowi przyzwyczajonemu do czystych wyasfaltowanych ulic, nie przyszłoby do głowy, jaką mentalność mogą mieć niektórzy zabużanie. Oni, pochodząc z zabużańskich wsi, rozpoczęli dopiero miejskie życie zasiedlając komórki, chlewiki, altany i budy nie spalone i nie wysadzone w powietrze przez Armię Czerwoną. Dla nich zrujnowane poniemieckie miasto, do którego przyjechali będąc przesiedlani wbrew ich woli, było często pierwszym miejskim środowiskiem, w którym przyszło im mieszkać. Im bardziej było zniszczone, tym łatwiej było tym wiejskim ludziom zza Buga przystosować się do rozpoczęcia „miejskiego życia”. Zaczynali od zasiedlenia komórek, chlewików, altan i bud, które pozostawiła za sobą powracająca do Kraju Rad Armia Czerwona. 

Czułem się trochę jak „Anglik w Kołomyi” – legendarny facet, który w przedwojennej polskiej Kołomyi, miejscowości zafajdanej błotem i mazią świeżo znalezionej ropy naftowej wychodził z domu codziennie rano w nowych śnieżnobiałych getrach. Wytykano go zewsząd palcami i śmiano się z niego. Tymczasem facet ten wkraczając w białych getrach w zabłocone kałuże dawał wszystkim nieśmiały sygnał, że to całe otoczenie jest nie w porządku, a nie on. Odwiedził mnie któregoś dnia profesor Ryszard Ławniczak z rodziną i przyjaciółmi. Ktoś zapytał: „Jak ty się tu czujesz?” Zastanowiłem się głęboko. „Jak biały w koloniach” – odpowiedziałem. 

Dziś, gdy Piła jest pięknie zadbanym miastem, zamieszkałym przez trzecie już pokolenie ludzi młodych, dynamicznych i wykształconych, moje wrażenia sprzed  30-tu lat mogą wydawać się archaiczne, dziwne i nieprawdopodobne. Czas robi jednak swoje. Transformacja ustrojowa również. Wyrównały się wreszcie różnice między standardem życia w miastach dużych i małych. Dziś ulice Piły są tak samo czyste, zadbane i dobrze oświetlone jak ulice Poznania i Warszawy. Ale czy źle jest wspomnieć, że kiedyś było inaczej?


POPRZEDNIE ROZDZIAŁY