XXXII. Nowe biurko

XXXII. Nowe biurko

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 32

Nowe biurko

W biurowej bibliotece przesiedziałem dwa miesiące. Zwolnił się mały gabinecik z dwoma biurkami na poddaszu. Oznajmiono mi, że mogę wybrać sobie jedno z dwóch wolnych biurek. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu w mojej przeprowadzce z biblioteki na ostatnie piętro kamienicy wzięło udział kilkanaście osób. Miałem zaledwie kilka książek i jedną teczkę do przeniesienia, a odprowadzał mnie tłumek nowych kolegów i koleżanek. „Ciekawe, które miejsce wybierze?” – szeptano za moimi plecami. Nie bardzo wiedziałem o co chodzi. Gabinecik był mały, ale sympatyczny. Jedno biurko stało przodem do okna, drugie było odwrócone do okna prawym bokiem. Pomyślałem, że praworęcznemu jest lepiej mieć światło na wprost, a nie z prawej strony, więc wskazałem biurko naprzeciw okna. Pokoik zapełnił się kilkunastoma osobami. „Jesteś pewien, że chcesz to biurko? Zastanów się! Masz jeszcze wybór, może chcesz to drugie?” – rozległo się kilka pytań. Zdziwiło mnie takie zainteresowanie, które biurko wybiorę. Usiadłem za biurkiem naprzeciw okna. Przymierzyłem się do fotela, rozsiadłem wygodnie i powiedziałem zdecydowanie: „To biurko wybieram”. Zapadła krótka cisza. „Ale numer!” – usłyszałem – „Piotr wybrał toooo biurko!!!” – rozszedł się szmer uznania, ciekawości i niemal sensacji. „Quelle histoire!” – ktoś gwizdnął z uznaniem – „O la, la. Zobaczymy, co będzie się działo!” – powiedział ktoś inny. Zaintrygowało mnie to zainteresowanie. Wszyscy przyglądali mi się bardzo życzliwie i przyjaźnie, lecz jakby z niedowierzaniem. Nikt nie chciał powiedzieć mi, o co chodzi.

Po paru tygodniach dowiedziałem się, że z dwóch biurek wybrałem „biurko szczęśliwe”. Wszyscy poprzednicy, którzy za nim zasiadali zrobili imponujące kariery. Poprzedni lokator, Brazylijczyk, został szefem działu prawnego Chase Manhattan Bank w Nowym Jorku. Przedostatni lokator, Kanadyjczyk, został partnerem wielkiej międzynarodowej kancelarii. Drugie biurko miało opinię pechowego. Nikt z jego użytkowników daleko nie zaszedł. Kończyło się zawsze na podrzędnych stanowiskach albo na zwolnieniu z pracy z uwagi na nieprzydatność. Moje biurko miało w firmie opinię katapulty. Fakt, że wybrał je Polak z Polski, ledwie co nauczony obsługi komputera i mający nikłe rozeznanie w dziedzinach prawa tak bardzo już rozwiniętych na Zachodzie, wywołał duże zainteresowanie i falę różnych spekulacji.

Nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Otaczała mnie ogólna życzliwość. W firmie podobało mi się wszystko. W każdy wtorek urządzano śniadania dla młodych prawników. Był zawsze jakiś wykład. Za to nas, młodych słuchaczy obsługiwali kelnerzy w białych smokingowych marynarkach i czarnych muszkach. Serwowano rogaliki i ciasteczka, pyszną kawę i soki. W każdy czwartek wieczorem były Happy Hours. W największej sali konferencyjnej zbierali się wszyscy prawnicy, sekretarki, personel administracyjny, a nawet techniczny. Ci sami kelnerzy w czarnych muszkach i białych smokingowych marynarkach serwowali szampana i zakąski. Należało pogadać z kolegami, odprężyć się i przestać na chwilę myśleć o pracy. Średnio raz w miesiącu kogoś żegnano. Ktoś odchodził na emeryturę, wyjeżdżał za granicę, odchodził do innej pracy albo wyprowadzał się do innego miasta. Były przemówienia, toasty, prezenty pożegnalne, kelnerzy w czarnych muszkach i białych smokingowych marynarkach krążyli z butelkami szampana, a atmosfera pożegnania była tak samo ciepła i serdeczna, niezależnie od tego, czy odchodził partner, czy sekretarka, która akurat postanowiła zmienić zawód i zostać stewardesą albo otworzyć butik w rodzinnym miasteczku. Codziennie odbywały się konwersacje językowe. Można było wybrać sobie odpowiedni poziom konwersacji. Korzystałem regularnie z konwersacji angielskich, niemieckich i włoskich. Były jeszcze hiszpańskie i rosyjskie. Planowano zorganizować konwersacje z języka arabskiego i portugalskiego. W weekendy organizowano zajęcia sportowe albo pikniki rodzinne. Popularny był soft ball, odmiana base-ball’a. Były też weekendy narciarskie. W piątek wieczorem zajeżdżał pod biuro specjalny autokar „sypialny”. Towarzystwo wrzucało narty do luku bagażowego i układało się do spania. Autokar docierał w sobotę rano w Alpy. Po dwóch dniach szusowania towarzystwo wracało w nocy z niedzieli na poniedziałek tym samym autokarem do Paryża. Opaleni koledzy rozsiadali się rano za swoimi biurkami i dzielili wrażeniami ze swego białego szaleństwa.

Byłem zachwycony takim życiem. Zachwycała mnie przyjazna atmosfera. Otaczała mnie wielka serdeczność, każdy dzień przynosił nową inspirację, nowe doświadczenia i nową porcję wiedzy.

Sprawy, którymi zajmowaliśmy się, a do których zostałem niejako dopuszczony, były dla mnie całkiem niezwykle. Mergers & Aquisitions (nabycia i przejęcia firm) były wówczas w Polsce dziedziną zupełnie nieznaną, przynajmniej na taką skalę. Państwo polskie coś tam „prywatyzowało”. Jakaś firma zagraniczna wchodziła do Polski przejmując jakąś polską zadłużoną albo upadającą fabrykę, lecz jak to wyglądało na piśmie? Jak to się robi z prawnego punktu widzenia? O tym nie pisały polskie gazety. Również polskich podręczników prawniczych na ten temat nikt jeszcze nie napisał.

Sprawy, z którymi zetknąłem się miały dla mnie wymiar kosmiczny. Przypominam sobie umowę o wynajem maleńkich robotów. Każdy wart był dwa miliony franków. Wpuszczone do instalacji chłodzącej francuską elektrownię atomową miały oczyszczać z rdzy i zanieczyszczeń orurowanie chłodzące reaktor.

Spektrum spraw i ich niecodzienna dla mnie nowość przynosiły niespodzianki każdego dnia. Własność intelektualna. Cóż, w tamtych czasach w Polsce coś tam było wiadomo o Prawie autorskim, chociaż ustawa z 1952 roku nie była w stanie sprostać niczyim oczekiwaniom. O znakach towarowych, nieuczciwej konkurencji, dobrach osobistych np. do własnego wizerunku, mało kto w Polsce słyszał. A jeśli już do wizerunku, to raczej do twarzy a nie do innej części ciała. A tu nagle, jedną z większych spraw Archibalda okazała się sprawa „cul de la modele” (pol: „pupa modelki”). Archibald reprezentował producenta pewnego sławnego napoju. W jednym z filmików reklamowych wystąpiła modelka w stroju kąpielowym. Na filmiku było widać zaledwie fragment jej ciała. Chodziło o jej rękę trzymającą szklankę z napojem, lecz zdjęcie zrobiono od tyłu, a jego „ciekawszym fragmentem” okazały się pośladki modelki, a może tylko jeden z nich, w skąpym kostiumie kąpielowym.

Wszystko było niby w porządku. Modelka miała umówione honorarium, lecz w czasie pomiędzy podpisaniem umowy a wypłatą honorarium wygrała konkurs piękności i stała się Miss, jeśli nie Francji, to przynajmniej któregoś z jej departamentów. Nagle jej impresario zażądał wycofania reklamy, bo nie licuje dalej z nowym image modelki. Alternatywnie zażądał podwyższenia honorarium o jakąś niebotyczną sumę.

Klientką kancelarii była też Tina Turner – słynna piosenkarka, gwiazda pop-rockowa. Nabywaliśmy dla niej posiadłości na Riwierze i w Alpach Szwajcarskich. Archibald udzielał jej porad majątkowych i rodzinnych, został także wykonawcą jej testamentu, który gwiazda rocka już sporządziła, chociaż skończyła dopiero 50 lat. Koleżanka z zespołu adwokackiego w Pile, która odwiedziła mnie w biurze, nie mogła w to uwierzyć. Uwierzyła dopiero gdy pokazałem jej fragment akt.

Archibald był dla mnie pierwszym miejscem zetknięcia się z międzynarodowym arbitrażem. W Polsce istniało Kolegium Arbitrów przy Polskiej Izbie Handlu Zagranicznego w Warszawie. Dostać się tam, zostać jednym z arbitrów albo uzyskać zlecenie reprezentowania jakiejś firmy w międzynarodowym procesie arbitrażowym było „marzeniem ściętej głowy”. Tymczasem moi nowi koledzy: Erick Schwarz i Sarah François-Ponset prowadzili spór arbitrażowy o … budowę Tamy Asuańskiej w Egipcie! Spotkanie z tymi ludźmi i przykład tak wielkiej sprawy miały ogromny wpływ na moje dalsze losy.