XXXI. Paryskie finanse

XXXI. Paryskie finanse

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 31

Paryskie finanse

 

Fakt, że z 7,750 FF mojego stypendium 4,500 FF pójdzie na czynsz, zakreślił wokół nas ciasną metalową pętlę naszej swobody finansowej. Mieliśmy jeszcze płacić rachunki za prąd, wodę, wywóz śmieci i telefon. Odliczając mój bilet miesięczny, ubezpieczenie całej rodziny, doraźne tankowanie naszego poloneza, obiady dzieci w przedszkolu, zostawało nam jakieś 1,200 FF miesięcznie na przeżycie. Oznaczało to tygodniowe wydatki na żywność nie więcej niż 300 FF. Nauczyliśmy się oszczędzać i wybierać niedrogie produkty. 

Przypominam sobie pewną dziennikarkę francuskiej telewizji, która ustawiła się na progu francuskiego Zgromadzenia Narodowego (Assamblé Nationale) i wychodzących z parlamentarnej debaty posłów pytała: „Ile kosztuje bagieta?” (fr. la bagette). Ten długi pszenny chlebek jest podstawowym produktem każdego francuskiego gospodarstwa domowego. Bez niego nie można wyobrazić sobie żadnego francuskiego posiłku, od śniadania, przez obiad, do kolacji. Parlamentarzyści wychodzący z obrad byli wyraźnie zakłopotani. Żaden z nich nie wiedział. Niektórzy tłumaczyli się, że są tak zapracowani, że od dawna nie robią zakupów, inni robili bezradne miny, zaskoczeni tak prostym pytaniem.

Ja, imigrant z Polski, wiedziałem, że w piekarni na rogu bagieta kosztuje 3,30 FF, lecz w większym sklepie mogę ją kupić za 3,00 FF, w minimarkecie za 2,70 FF, a jeśli zdecyduję się na kupno w supermarkecie bagiety zawiniętej w plastikową folię to zapłacę tylko 2,20 FF. Różnica w cenie symetrycznie odpowiadała różnicy w smaku, od najbardziej chrupiącej, do bardziej gumowej. Wiedział o tym co drugi Francuz i każdy imigrant, jednak nie wiedział o tym żaden indagowany przez dziennikarkę parlamentarzysta.

Życie oszczędne nie było mi obce. Urodziłem się w Poznaniu, pod astrologicznym znakiem Panny, a oboje moi rodzice byli księgowymi. Ta potrójna predyspozycja do oszczędzania pomagała mi w najtrudniejszych momentach życia. Dziś, gdy wybieram z półek sklepowych wszystko co mi się podoba, odreagowuję nieco czasy ubogiego dzieciństwa, gdy moi Rodzice siadali wieczorem nad „zeszytem z wydatkami” (fr. cahier de dépenses) i zapisywali szczegółowo, co do złotówki, wydatki minionego dnia. Moja żona Danusia nauczyła się sporządzać sok z marchwi i skórek obranej pomarańczy. Smakował gościom lepiej niż najlepszy firmowy sok pomarańczowy. Ja kupowałem wino w plastikowych butelkach, bo było o 0,10 FF tańsze od tego samego wina w szklanych butelkach. Przelewałem je do szklanych karafek, aby podać na stół.

Gości, o dziwo, pojawiało się sporo i z każdym miesiącem coraz więcej. Wieść o tym, że Piotr Nowaczyk urządził się w Paryżu, ma tam pracę i duży dom z ogrodem, nagle stała się zachętą dla znajomych, sąsiadów, bliskich i dalszych krewnych, aby nas odwiedzić. Przez przeszło trzy lata zamieszkiwania w Pile odwiedziło mnie raptem paru znajomych z Poznania, oddalonego zaledwie o równe 100 kilometrów. Tymczasem przez pierwszy okres w Paryżu nocowało u na 58 osób. Nagle stało się oczywiste, że Piotra należy odwiedzić „bo przecież tak dawno nie widzieliśmy się”. Gościnność była zawsze dobrą stroną naszej rodziny. Cieszyliśmy się z tak rosnącej liczby osób stęsknionych za naszym towarzystwem. Bywało jednak, że ktoś deklarował przyjazd na dwa dni, a mieszkał u nas dwa tygodnie. Ktoś chciał „zatrzymać się” na dwie noce z żoną, a przyjeżdżał z dziećmi i teściową. Ktoś inny był przejazdem, ale w naszym ogrodzie chciał stawiać namioty, rozpalać ognisko i przyjmować swoich gości. 

Kiedyś, o świcie, obudziłem się widząc migającą syrenę policyjnego radiowozu stojącego równo przed naszą bramą. Zaniepokojony wyszedłem z domu. Nigdy wcześniej w Saint-Maur nie widziałem radiowozu policyjnego na sygnale. Przy bramie stał kuzyn Danusi i cała jego rodzina. Rozbawiony oznajmił mi, że policja nie wiedziała gdzie mieszkam ale okazał jej mój adres i tak właśnie trafił. 

Gościnność to piękna cecha Polaków. Nie znają jej inne narody. Chociaż…? Po wielu latach od tamtych czasów, przyszło mi poznać amerykańską interpretację tego zjawiska. Gdy po jakiejś ONZ-owskiej konferencji w Nowym Jorku polecieliśmy z Danusią na kilka dni na Puerto Rico, w czasie objazdu wyspy zauważyłem niezwykły afisz. Nad biurem lokalnego agenta nieruchomości wisiał wielki transparent, a na nim napis: You will never know how many friends you have until you buy a beach house (pol: Nigdy nie będziesz wiedział ilu masz przyjaciół, dopóki nie kupisz domu na plaży).

W związku z tym, że – jak okazało się – przyjaciół mam wielu, nasze życie odmieniło się nieco. Wstawałem nieco wcześniej i wśród śpiących pokotem gości próbowałem przebić się do łazienki, a następnie do kuchni na ciche, samotne śniadanie. Starałem się nie obudzić nikogo. Zrezygnowałem z porannych wiadomości telewizyjnych. Nie przepadam za telewizją polską, lecz gdziekolwiek jestem za granicą staram się od rana włączać telewizor w lokalnym języku, który znam, po to, aby nasycić się akcentem i nowym słownictwem, zanim wyjdę na ulicę. Moje wyrzeczenie „nasycania się” językiem francuskim przy porannej kawie, nie dorównywało wyrzeczeniom Danusi, która co parę dni prała i zmieniała pościele, odwoziła gości na autobusy odjeżdżające wówczas do Polski z Placu Concorde, po to, aby tym samym powrotnym kursem przywieźć do naszego domu nowych gości, którzy akurat przyjechali tym samym autokarem. 

Danusia radziła sobie fantastycznie z prowadzeniem domu. Gotowała prawdziwe cuda z dostępnych nam produktów i zapasów przywiezionych z Polski. Piekła ciasta i torty. Smakowały naszym sąsiadkom. Cmokały i zajadały się pytając: „W której cukierni to kupiłaś?” W wiadomość, że upiekła sama, żadna z tych pań nie mogła uwierzyć. Kiedyś jedna z nich odwiedziła Danusię pod pretekstem, że chciałaby nauczyć się piec. Tak naprawdę chciała zobaczyć na własne oczy to, co wydawało jej się niemożliwym. Sprawdzić, czy moja żona nie zmyśla. Wymienianie się przepisami kulinarnymi miało swoje plusy. Mogłem to docenić najlepiej, gdy po powrocie z pracy żona serwowała kolację według najlepszych recept kuchni francuskiej. Danusia próbowała demonstrować potrawy kuchni typowo polskiej. Nie było to wcale łatwe. Jakoś z francuskich produktów nie udawało się zrobić polskiego bigosu. Kapusta nie taka, boczek nie ten, grzyby jakieś inne, suszone śliwki inaczej suszone. Składniki niby takie same, a smak inny. Przebojem kuchni polskiej była sarnina. Nasi francuscy przyjaciele zachwycali się jej smakiem. Dziczyzna była w Paryżu bardzo rzadkim przysmakiem, a dzięki dostawom z Polski moja żona mogła dogodzić podniebieniom naszych francuskich gości. 

Moja żona jest osobą pracowitą, aktywną i nieznoszącą bałaganu. Odrapane ściany 100-letniego domu, w którym przyszło nam mieszkać denerwowały ją na każdym kroku. Danusia ma nieprawdopodobne zdolności manualne i praktycznie potrafi wszystko zrobić, naprawić, poprawić. Podczas gdy ja spędzałem czas w biurze od godziny 9:00 do 19:00, dzieci były w przedszkolu od 9:00 do 16:00, Danusia zabrała się za remontowanie domu. Właścicielka domu Sophie Bomo nie chciała uwierzyć, że Polka na urlopie wychowawczym, do tego radca prawny, będzie chciała i potrafiła wyremontować jej dom. Testem miało być jedno pomieszczenie, dla którego Sophie zakupiła farby i materiały oraz dostarczyła potrzebny sprzęt. 

Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania właścicielki. Zaprosiliśmy ją z jej facetem na uroczystą kolację. Przysmaki przygotowane przez Danusię zachwyciły gości. Ja, z kolei wolałem „rozmiękczyć” ich polską wódką serwowaną jako aperitif, zanim podam tanie wino nabyte w supermarkecie, przelane dla niepoznaki do kryształowych karafek. Sophie była zachwycona. Zaproponowała, że spuszcza nam od razu 500 FF miesięcznie z należnego czynszu. Poczuliśmy pewną ulgę ale zarazem niedosyt. 

Musiałem wtrącić się i nadać ton negocjacjom, do których doszło już przy drugim ciepłym daniu. „Zaraz, zaraz” – wtrąciłem się – „Danusia poświęciła 60 godzin swojego wolnego czasu aby doprowadzić do porządku ten jeden pokój, zaniedbany od 100 lat! Ile musiałaby pani zapłacić francuskiemu fachowcowi, żeby to zrobił tak samo dobrze, w tym samym czasie?” 

Udało się. Sophie tłumaczyła szczerze, że naszym czynszem musi dzielić się z mężem, z którym właśnie jest w trakcie rozwodu i to jest „compliqué”. Przy okazji zauważyłem nie po raz pierwszy, że Francuzi odwołują się dość często do swoich skomplikowanych relacji osobistych powołując je jako argument w negocjacjach. Nie dałem za wygraną: „Moja żona nie musi nic robić w tym domu. Sama wpadła na taki pomysł i zgłosiła taką inicjatywę. Jeżeli dzięki jej staraniom ten dom nabędzie blasku, to łatwiej będzie go sprzedać. Jeżeli nie, to po naszym wyjeździe, będzie pani musiała wpuścić do domu ekipę remontową, która zażąda fortunę za jego odnowienie. Proszę to wytłumaczyć swojemu mężowi, a jeśli jest to człowiek inteligentny, a za innego przecież nie wyszłaby pani za mąż, to on to zrozumie”.  

Dogadaliśmy się. Sophie obniżyła nam czynsz z 4.500 FF na 3.500 FF. Kolacja zakończyła się zawarciem nowej przyjaźni. Zachęcona Danusia robiła już plan i kosztorys, jak by tu wyremontować cały dom jak najszybciej. Myślała z troską o planowanych odwiedzinach swojej i mojej mamy, o siostrach i bracie, którym chcieliśmy pokazać Paryż, o przyjaciołach i znajomych, którzy nagle zaczęli garnąć się do nas jak muchy do miodu. Chciała aby dom błyszczał tak, jak nasz w Pile. Cudem udało mi się powstrzymać jej zapał. „Wyremontujesz cały dom w miesiąc albo dwa, przyjdzie kupiec, któremu dom spodoba się, kupi go od Sophie, a my co, wylądujemy na ulicy?” 

Bardzo chciałem aby moja żona nauczyła się języka francuskiego. Gdy dziś słucham, jak mówi po francusku, mam z tego niesamowitą satysfakcję. Nie mówi może superpłynnie, ani poprawnie. Nie o to przecież chodzi. Mówi całkiem dobrze w rozmowach ze starymi przyjaciółmi, poznanymi właśnie tam, w Saint Maur, w czasie naszego tam pobytu. Nie przeszkadza przy tym rozłąka czasowa albo długie niewidzenie się. Konwersacja z kimś nowym jest już trudniejsza, ale to też jest kwestia zaufania i wzajemnej sympatii. 

Nie miałem pieniędzy aby zapewnić Danusi porządny kurs językowy. Poszedłem jednak do merostwa Saint Maur. Przedstawiłem się i naszą rodzinę. Wyjaśniłem, że jestem tu raptem stypendystą z Europy Wschodniej i przez czas pobytu chcielibyśmy zintegrować się, jak można najlepiej z obecną społecznością. Nie mamy pieniędzy, dzieci są już w przedszkolu, a moja żona ma teraz czas i bardzo chce nauczyć się języka francuskiego. 

Urzędniczka popatrzyła na mnie niepewnie zza okularów i zaproponowała: „To zapiszemy pańską żonę na kurs dla analfabetów (fr.: formation en alphabétisation).

Zaprotestowałem. „Zaraz, zaraz. Moja żona ma wyższe wykształcenie uniwersyteckie, jest magistrem prawa, zdała egzamin sędziowski, jest radcą prawnym, czy ja źle się wyraziłem?” – zapytałem. Kobieta uspokoiła mnie. Prawdziwe kursy języka francuskiego są bardzo kosztowne, lecz gmina Saint-Maur, ponoć jedna z najlepszych we francuskich rankingach (faktycznie była na 6-tym miejscu w całej Francji) stworzyła możliwość integracji językowej dla kobiet z Maghrebu (była francuska Afryka Północna). One mówią po francusku, ale nie potrafią pisać, bo w szkole uczyły się pisać tylko po arabsku. Pani zapewniła mnie, że z kursów tych korzystają inni cudzoziemcy i robią bardzo szybkie postępy. 

Przedstawiłem ten pomysł w domu. Danusia była pełna obaw. „Jak to, ja mam pójść na kurs języka jako analfabetka? Z jakimiś Arabkami? To chyba nonsens”. „Idź i spróbuj” – poprosiłem. Poszła i wróciła zachwycona. Od progu, od pierwszych lekcji, zaprzyjaźniła się z Albą, Wenezuelką, żoną profesora socjologii, który przyjechał do Paryża z rodziną na czteroletni etat. Mieli dwóch synów, nieco starszych od naszych córek, a gdy pojawili się w naszym domu, obie rodziny zakumplowały mocno, a przyjaźń ta przetrwała wiele lat.