Janusz Niedziela
UDRĘKA
historia prawdziwa
Dobrze pamiętam tę historię. To był kwiecień, słońce wędrowało po niebie dłużej niż zwykle. Doświetlony w czystym błękicie świat wyglądał wyraźniej. Zieleń przegryzła w końcu zgniliznę. Już za chwilę miały eksplodować pąki kwiatów i liści. Wariaci wyszli ze swoich nor a pieniacze pisali stosy pism, przynosząc swój obłęd do prokuratur. W ludzi wstąpiło jakby nowe życie. Matki, żony i kochanki zbierały na kaucję, bo mężczyźni potrzebni byli teraz w domu.
Pogrążony w błogim lenistwie porządkowałem akta w kancelarii podsłuchując pierwsze świergoty ptaków, które witały się z miasteczkiem po zimnym marcu. To było ciepłe piątkowe popołudnie i prawdę mówiąc nie liczyłem, że ktoś jeszcze przyjdzie.
Niespodziewanie pojawił się młody mężczyzna: Żona, trójka dzieci, mały domek na wsi, w którym rodzina mieszkała z jego teściową. Pracował jako kierowca, jeździł tirem i rzadko zjeżdżał do domu na przerwę. Zapamiętałem jego strach, który przez ułamki sekund widziałem tydzień wcześniej w oczach psa, krótko przed niechybnym wypadkiem, którego nie zdołałem uniknąć odwożąc córkę ze szkoły.
Mężczyzna był przerażony. Przyszedł w kryzysie, zatruty lękiem. Rozbity sprawą nie umiał zasnąć od kilku dni. Nie było mowy o powrocie za kółko. Jego żona powiedziała mi, że odkąd to się zdarzyło niewiele spał, palił papierosa za papierosem. Kobieta znajdowała w ogrodzie małe buteleczki po wódce, gdzie schowany pośród konarów zdziczałych drzew ukrywał się przed światem oparty o pieniek czereśni. Bał się dzwonka do drzwi i nerwowo reagował na każdy telefon. Wyczekiwał policji, przeczuwając, że jednak przyjdą i przetną niepewność, która zaprowadziła go prostą drogą do obłędu. Doskonale to rozumiałem . Godziny niepewności są gorsze niż najbardziej surowy wyrok.
To się zaczęło pewnej soboty. W piątek wieczorem zjechał do domu i do poniedziałku miał fajrant. Wieczorem, we wsi w której mieszkał, odbywała się zabawa z okazji pierwszego dnia wiosny. Grał lokalny zespół disco polo, podawano pieczone kiełbaski z grilla, lało się też piwo. Ten człowiek na co dzień ciężko pracował spędzając pięć dni za kółkiem na drogach całej Europy. Spał i jadł w kabinie, czasem wychodził wziąć prysznic na stacji benzynowej. Poza tym, skupiony za kierownicą, pokonywał na co dzień setki kilometrów.
Gdy uczestnicy mieli już trochę w czubie, stały bywalec tamtejszych delikatesów, nękał uczestników imprezy o jakieś drobne. Menel od lat już nie kalał się pracą, od rana do wieczora żebrząc na alkohol zaczepiał przygodnych bywalców sklepu. Kierowca, pomimo nalegań, ani myślał go wspomóc. Sam był wstawiony. Wyrzucił żulowi, że na te drobne musi ciężko pracować, radził by wziął z niego przykład i poszukał jakiegoś zajęcia. Żul nie odpuszczał a rady kierowcy rozsierdziły go na dobre. Był jak zwykle niedopity, niecierpliwy, zaczepny. Z minuty na minutę stawał się coraz bardziej nachalny, irytował wszystkich. Pomimo próśb a potem gróźb, żeby sobie już poszedł, nic sobie z tego nie robił. W finale wulgarnie zbluzgał żonę kierowcy i ten pomimo protestów towarzyszy, stracił cierpliwość. Mężczyzna może wiele znieść no ale kiedy ktoś obraża jego kobietę musi dojść do jakiejś erupcji. Zagotował się. Był po kilku piwach, nie mógł przeszarżować, w poniedziałek miał kurs do Malagi. Wzięli się za kołnierze. Kierowca trzymał wiotkie ciało pijaka kilka centymetrów nad ziemią. Muskularne ramiona kierowcy zacisnęły się na jego szyi. Przyszło jednak opanowanie i tylko go odepchnął. Żul stracił równowagę i nieszczęśliwie upadł, obijając głowę o krawężnik. Impreza się skończyła. Ludzie w pośpiechu rozeszli się do domów.
Dopiero nad ranem przyjechało pogotowie, zabrało żula ale ten nie odzyskał przytomności. Codziennie sprawę monitorowała policja, czekając aż się wybudzi i złoży zeznania. Pomimo rozpytań, prokurator nie znalazł w notatkach policyjnych żadnych konkretów, by to ciągnąć. Świadkowie stracili pamięć. Nieszczęśliwy wypadek – pomyślał doświadczony prokurator. Nie było zresztą ciśnienia: nie było bliskich, zainteresowanych, by popychać sprawę.
Tak naprawdę nikomu tego mężczyzny nie było szkoda choć zdarzenie widziała prawie cała wioska, nie wyłączając dzieci.
Wiedząc co się święci, swoimi kanałami codziennie dowiadywałem się w szpitalu o stan zdrowia tego mężczyzny. Szanse na przeżycie były niby nikłe, rozlał się krwiak, pękła czaszka ale menel miał silny organizm.
Żona mojego klienta dała na masze, by się już nie męczył.
Choć minął już jakiś czas, zdarzenie z tamtej soboty stało się tematem rozmów. Ludzie spekulowali czy facet z tego wyjdzie i czy uda się kierowcy nie ponieść za to odpowiedzialności. Kierowca wziął wolne, nie radził sobie z presją. Irytowało go, gdy wszyscy go pocieszali, że nikt nie będzie przy tym grzebał. Chciał o wszystkim zapomnieć ale zapomnieć się nie dało.
Biłem się z myślami jak postąpić ale doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, żeby nic z tym nie robić. Starczy jakaś pogłoska, spontaniczne zeznanie któregoś z zamroczonych piwem świadków i mógł być z tego niezły pasztet. Po jakiś dwóch tygodniach żul wreszcie zmarł.
Niestety, śmierć podsyciła tylko plotki. W trakcie rodzinnych objazdów, spotkań znajomych, przerw w pracach na polu, mówiono już tylko o tym zdarzeniu. Pogłoski żyją swoim życiem, a te, mające tak niecodzienny kontekst , rozchodzą się po okolicy z prędkością wiatru. Prokurator więc ponownie pochylił się nad sprawą i polecił policji by nie robiła już notatek, ale przesłuchała w charakterze świadków uczestników biesiady.
Przesłuchania miały się zacząć w poniedziałek a świadków należało przed zeznaniami pouczyć o odpowiedzialności karnej. We wsi zawrzało, ludzie zaczęli się wyłamywać. Niby zapewniali w rozmowach, że zeznają, że nic nie widzieli ale dla kierowcy przyszłość stała się jeszcze bardziej nieznośną niewiadomą.
O metodach przesłuchań w pobliskiej komendzie powiatowej krążyły legendy. Spotkaliśmy się jeszcze raz: Tłumaczyłem, że w ostateczności mogą go oskarżyć o nieumyślne spowodowanie śmierci. Mieliśmy asa w rękawie, bo każdy kto by złożył zeznania przeciwko niemu, narażał się na odpowiedzialność karną za nieudzielenie pomocy żulowi.
Jego żona przyniosła mi wiejskiego kurczaka i kobiałkę wiśni. Gdy się żegnaliśmy miałem wrażenie, że się uspokoił. Uśmiechał się nawet, gdy zapewniałem go, że za kilka miesięcy będzie się śmiał na wspomnienie tej okropnej historii. Deklarował, że wraca do pracy.
Niestety nie udźwignął presji i zamiast wreszcie ruszyć w trasę, zawisł na belce stropowej w stodole.
Obwiniam się o to do dziś.
Autor jest adwokatem wpisanym na lietę adwokatów Wielkopolskiej Izby Adwokackiej