Piotr Nowaczyk
Wspomnienia NIE-ujawnione
Rozdział 24
Czas na zmiany
Piszę te słowa po 30-u latach od tamtych wydarzeń. Dostałem akurat dziś propozycję podjęcia się mediacji pomiędzy egipskim importerem a ukraińskim eksporterem zwierząt hodowlanych. Transport ukraińskich kóz nie dotarł do Kairu. Został zatrzymany na lotnisku w Stambule i zajęty przez tureckie władze celne z powodu braku odpowiednich dokumentów i polisy ubezpieczeniowej.
Wspomnę więc, że w czasach moich studiów prawniczych nikomu nie śniło się aby Polak mógł dostać taką sprawę. Droga kariery polskiego prawnika bardzo rzadko wywodziła go poza granice Polski. Chyba, że został dyplomatą, odsiedział dłuższy czas w „Różowym Budynku” – czyli gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych przy Alei Szucha w Warszawie i wyjechał w końcu na „wymarzoną placówkę”. Z placówki tej wracać trzeba było po czterech latach, o ile wcześniej nie odwoła go zmieniająca się władza. Dalej trzeba było przesiedzieć kilka następnych lat za biurkiem jakiegoś departamentu marząc o następnym wyjeździe.
Trudno jest mi po tylu latach pamiętać i wspomnieć kilkaset spraw, nawet międzynarodowych, w których przyszło mi ostatnio uczestniczyć. Pamięta się zaledwie te pierwsze, te ostatnie i te najbardziej nagłośnione. Jak to było z tą pierwszą? Szedłem kiedyś w poprzek Holland Park w Londynie. Było to na samym początku mojej pracy w Salans Hertzfeld & Heilbronn. Dopadła mnie wiadomość, że Coca-Cola Company z Atlanty życzy sobie abym zajął się ściganiem producenta podrobionych etykiet. Podobno podrabiany napój produkowany był na Litwie, oryginalne butelki sprowadzane były ze Szwecji, podrabiane etykiety drukowane w Polsce, a produkt finalny transportowany przez terytorium Białorusi do Rosji i sprzedawany na dalekiej Syberii. Takich kazusów w programie polskich studiów uniwersyteckich nie było.
Zastanawiałem się kiedyś, która moja sprawa była najbardziej międzynarodowa. Nie chodzi przy tym o wartość przedmiotu sporu, lecz o liczbę zaangażowanych systemów prawnych. Przyszło mi kiedyś reprezentować kalifornijskiego importera pewnej polskiej wódki. Polski produkt ścigany był przez ludzi roszczących sobie prawa autorskie do wzoru butelki tejże wódki. Ładunek odpłynął z Gdyni ale statek został zatrzymany w Hamburgu. Musiałem tam polecieć aby przed niemieckim sądem uwolnić go spod zajęcia. Ledwie wróciłem do Warszawy dowiedziałem się, że statek został zatrzymany w Rotterdamie. W ponownym uwolnieniu go pomogli holenderscy koledzy prawnicy. Dwa dni później to samo wydarzyło się w Londynie, a kilka dni później w porcie nowojorskim. Uwolniony po raz kolejny transport ruszył koleją z Nowego Jorku do Los Angeles, lecz po drodze zatrzymywany był i blokowany w kilku stanach. Łącznie doliczyłem się dziewięciu „jurysdykcji” zaangażowanych w sprawę tego jednego transportu.
Kiedy indziej sam miałem zadanie dopilnowania wykonania wyroku arbitrażowego wydanego w Holandii i zajęcia pociągu towarowego wiozącego trefny towar z Kazachstanu przez Rosję, Ukrainę i Polskę do Czech.
Gdy już rozwinąłem karierę arbitra w międzynarodowych sporach, pytanie o rekord możliwych jurysdykcji powróciło do mnie ponownie. Rekord należy chyba do pewnej sprawy w arbitrażu morskim. Otóż pewien Bułgar, z zawodu mechanik, pojechał do Włoch w poszukiwaniu pracy. Znalazł ją dzięki włoskiej agencji pośrednictwa pracy. Ta dała mu ofertę pracy w roli mechanika na statku pasażerskim, który pływał pod banderą Malty. Statek wypłynął w rejs do Ameryki. Po drodze został jednak sprzedany, a nowym właścicielem okazała się firma z Wysp Bahama. Statek, zmienił więc banderę z maltańskiej na bahamską. Po przepłynięciu Atlantyku dotarł do USA. W Fort Lauderdale (stan Floryda) bułgarskiemu mechanikowi zaproponowano lepsze warunki pracy. Statek nabrał pasażerów i wyruszył na północ. W Bostonie (stan Massachusetts) Bułgar doznał wypadku przy pracy. Naprawiał coś w silniku i nadwyrężył sobie kręgosłup. Wylądował w miejscowym szpitalu. Na drugi dzień wypisano go pospiesznie, chyba z obawy o brak jego Social Security Number. Zdążył wsiąść na swój statek i odpłynąć w stronę Europy. Jego kłopoty zdrowotne powtórzyły się na Bałtyku. Z nadwyrężonym kręgosłupem wysadzono go na ląd w Petersburgu. Trafił do rosyjskiego szpitala, gdzie został poddany kilku operacjom. Cała dokumentacja medyczna była po rosyjsku. Gdybym był akademickim profesorem i nauczał prawa międzynarodowego prywatnego, zapytałbym studentów: Do jakiego sądu może Bułgar wystąpić o odszkodowanie? Kogo ma pozwać? W jakim kraju? W jakim języku? Według jakiego prawa?
Sprawy w arbitrażu morskim mają swój specyficzny urok. Pachnie w nich egzotyką ciepłych mórz. Często klauzula arbitrażowa brzmi tak: „Wszelkie sprawy sporne rozstrzygane będą w: Panama City, Manila (Filipiny), w Londynie albo Monte Carlo, w zależności dokąd bliżej będzie stronie wszczynającej postępowanie”. W jednej z moich spraw strona wszczynająca postępowanie była rodem z Serbii. Wartość przedmiotu sporu wynosiła 1 milion dolarów USA. Najbliższym miejscem postępowania było więc Monte Carlo, Monako. Wyznaczyłem termin rozprawy. Strony zgłosiły wszystkie dowody. Rozprawa trwać miała trzy dni. Moja aplikantka została zaakceptowana przez obie strony jako administrative secretary, czyli protokolant i sekretarz rozprawy powołany do jej przygotowania. Zarezerwowano salę rozpraw w pewnym hotelu w Monte Carlo. Moja aplikantka wzięła urlop. Poleciała wraz z mężem i córeczką do Nicei. Wynajęła willę z basenem po francuskiej stronie granicy Monako. Ja miałem coś wcześniej do załatwienia w Wiedniu, a kilka dni później w Genewie. Pomyślałem więc, że łatwiej mi będzie objechać te trzy miejsca samochodem niż latać tam i z powrotem co drugi dzień. Przy okazji mogłem zabrać Danusię w ciekawą podróż, po drodze odwiedzić kilka ciekawych miejsc, odwiedzić paru znajomych, a w drodze powrotnej przywieźć kilka skrzynek francuskiego wina. Gdy wszystko było już dograne, walizki gotowe do spakowania, niespodziewanie przyszedł e-mail: „Panie Nowaczyk, uprzejmie informujemy, że pogodziliśmy się, zawarliśmy ugodę, odwołaliśmy rezerwacje sali rozpraw i dziękujemy panu za pańskie starania. Prosimy przysłać nam rachunek”.
Podobne przypadki zdarzają się czasami. Kiedyś miałem rozpoznać międzynarodowy spór o przebieg drogi wodnej jednego z bałtyckich portów. Rozprawa wyznaczona była w Berlinie na cztery dni robocze, od poniedziałku do czwartku. Karton pełen segregatorów wypełnionych dokumentami zabrałem do naszego domu w Puszczy Kampinoskiej. Czytałem akta przez całą sobotę. W niedzielę rozpaliłem ognisko, usiadłem na ławce i w świetle popołudniowego słońca czytałem dalej. Nie zwracałem uwagi na brzęczący telefon. Nie chciałem rozpraszać się niczym i przygotować dobrze do czterodniowej rozprawy. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a ognisko dogasać, było już zbyt ciemno na dalsze czytanie. Otworzyłem puszkę piwa i zacząłem sprawdzać niedzielne mejle. Ku mojemu osłupieniu była tam następująca wiadomość: „Strony negocjowały porozumienie ugodowe w trakcie weekendu i zawarły ugodę. Proszę nie przyjeżdżać do Berlina, rozprawa odwołana”.
O moich sprawach bardzo rzadko opowiadam dawnym kolegom ze studiów. Obawiam się, że mogą myśleć, że zmyślam, przesadzam, szpanuję albo fantazjuję. Czasami tak nie myślą, ale wtedy bywa im jeszcze trudniej uwierzyć, że przez prawie 30 lat w zawodzie adwokata można żyć takimi właśnie sprawami.
Oglądałem kiedyś wystąpienie, jakie Arnold Schwarzenegger miał dla młodzieży na jakimś kampusie uniwersyteckim. Powtarzał kilkakrotnie, że w życiu trzeba mieć wizję. Wizję tego, co chce się robić w przyszłości, kim chcemy się stać. Zalecał aby nie bać się ograniczeń. Nie wolno dać się zniechęcić, poddać wątpliwościom albo wmówić sobie, że coś jest niemożliwe do osiągnięcia albo, że trzeba robić to co robią inni, bo tak jest lepiej, wygodniej i bezpieczniej. Wspominał swoje rodzinne austriackie miasto i ojca policjanta namawiającego go do pracy w policji i do ożenku z niejaką Heidi, córką zaprzyjaźnionych rolników. Dziś wszyscy wiemy, że gdyby posłuchał nacisków swojej rodziny, nie zostałby nigdy Mister Univers, nie zrobiłby międzynarodowej kariery aktora filmowego i nie zostałby gubernatorem stanu Kalifornia.
Iluż młodym ludziom podcina się skrzydła! Wmawia im się: Co ty? Zwariowałeś? Nie uda ci się. Nie udało się nikomu przed tobą. Daj sobie spokój! Bądź realistą! Mierz siły na zamiary! – mówią ci, którzy w szkole zupełnie opacznie zrozumieli instrukcję Adama Mickiewicza. Przecież naszemu narodowemu wieszczowi chodziło o to aby „od-mierzać” siły potrzebne do zrealizowania obranego zamiaru, a nie ograniczać rozmiar i rangę zamiaru do posiadanego akurat zapasu sił i możliwości.
Hold on to your dreams – to tytuł pewnego przeboju Electric Lights Orchestra. “Trzymaj się twoich marzeń”. Trzymaj się i nie odpuszczaj – oto rada dla każdego, kto chce żyć ciekawie, być człowiekiem spełnionym, pokazać, że niemożliwe jest możliwe, pod warunkiem wszelako, że: cel jest godziwy, intencje czyste i wysiłek własny wykonamy cierpliwie, wbrew zniechęcającym wydarzeniom i komentarzom bliźnich.
Każdy człowiek ma w życiu przynajmniej kilka momentów na dokonanie wyboru. Na krótką chwilę otwiera się jakieś małe okienko nowej możliwości. Trzeba je dostrzec, a następnie z możliwości tej skorzystać natychmiast, bo okienko nie będzie otwarte wiecznie. Są ludzie ślepi na takie możliwości. Są też tacy, którzy widząc je, boją się podjęcia decyzji. Rozglądają się niepewnie, pytają innych o radę, czasami tak skutecznie, że ktoś inny wskoczy w to okienko przed nimi. Marzenia trzeba wizualizować. Trzeba widzieć siebie w przyszłości. Widzieć śmiało i bez zawstydzenia. Najważniejsza według mnie scena w niby-bajkowej powieści „Alicja w krainie czarów” to ta, gdy Alicja staje na rozstaju dróg i pyta: „Którą drogą mam pójść?” Na to Kot z Cheshire podpowiada: „To zależy, dokąd chcesz dojść”.
Mnie zawsze marzył się Wielki Świat. Podróże, znajomość języków i międzynarodowa praktyka. Dwa pierwsze elementy dałem radę osiągnąć samodzielnie, dość wcześnie. Jeszcze przed założeniem rodziny odwiedziłem 40 państw i nauczyłem się jako tako pięciu języków. Jak jednak osiągnąć trzeci element – międzynarodową karierę w moim zawodzie? Tego nie wiedziałem. Nie znałem nikogo, kto by ją zrobił, a przecież koledzy i koleżanki ze Studenckiego Stowarzyszenia Przyjaciół ONZ osiągali spore sukcesy. Wyjeżdżali na stypendia. Często nie wracali już do Polski. Emigrowali, zakładali rodziny za granicą. Z czasem stawali się obywatelami obcych państw, a ich kariery były już wówczas francuskie, kanadyjskie, amerykańskie albo jeszcze inne, lecz już nie polskie.
Przez cały ten czas, wbrew beznadziei panującej w Polsce lat 80-tych „ubiegłego wieku” wyczekiwałem jakiegoś cudu, jakiejś szansy, jakiegoś „okienka”, które na chwilę otworzy się również dla mnie. Nadzieja ta nie opuszczała mnie nawet wtedy, gdy założyłem już rodzinę, urodziły się moje dzieci i zbudowałem po raz drugi od początku praktykę adwokacką, tym razem w Pile. Życie w pięknym wygodnym domu, dobry samochód i jako tako dobre dochody były wówczas szczytem marzeń. „Więcej już ci nic nie potrzeba. Co ty byś jeszcze chciał? Nie marudź, nie narzekaj! Ciesz się z tego, co masz!” – to były głosy słyszalne ze wszystkich stron.
Cieszyłem się z tego, co miałem. Żyłem szczęśliwie i dostatnio. Czegoś mi jednak ciągle brakowało. Wielkiego Świata. Wydostać się z małego miasta. Uciec od przyziemnych spraw, banalnych procesów, dziwnych sąsiadów, beznadziejnej administracji, kiepskiej atmosfery życia w podupadającym PRL-u. Marzyłem i czekałem długo. Nagle okienko otworzyło się.
Przypadkiem wpadł mi w ręce komunikat: Francuskie Stowarzyszenie Radców Prawnych (A.N.C.J.) przy współpracy z Fundacją France-Pologne organizuje sześciomiesięczny staż dla polskich prawników. Należy wypełnić papiery, zgłosić się na egzamin z języka francuskiego, okazać jakieś referencje itd. Wyselekcjonowanych będzie dziesięciu prawników z Polski. Ogłoszenie trafiło przypadkiem do Zespołu Adwokackiego Nr 1 w Pile. Zareagowałem natychmiast. Zebrałem i wysłałem wszystkie potrzebne dokumenty. Okazało się jednak, że za późno. Selekcji kandydatów już dokonano, listę zamknięto. Dziesięciu polskich adwokatów, głównie z Łodzi i ze Śląska wyjechało do Francji. Byłem wściekły i mocno zawiedziony. Jakaś nieśmiała plotka głosiła, że być może, jeśli eksperyment powiedzie się, to za pół roku zostanie on powtórzony.
Takiej szansy nie chciałem przegapić. Stypendiów zagranicznych dla praktykujących polskich prawników do tej pory nie było. Śledziłem uważnie informacje. Po paru miesiącach okazało się, że jednak nastąpi druga tura rekrutacji. Ktoś dostrzegł moje podanie i załączone rekomendacje. Dostałem z Paryża list, że do Warszawy przyjeżdża pan Noël Martin, ponoć ważny przedstawiciel palestry paryskiej i mogę umówić się z nim na spotkanie. Korespondencyjnie umówiliśmy się więc w Warszawie, w hotelu Victoria. Facet miał przeprowadzić ze mną tzw. interwiew, czyli wywiad i zdecydować, czy nadaję się na następną turę francuskiego stypendium.
Pojechałem do Warszawy pociągiem zakładając, że po umówionym na godzinę 18:00 spotkaniu wrócę spokojnie następnym pociągiem do Piły. Zjawiłem się w hotelu Victoria na kilkanaście minut przed umówioną godziną. Rozglądałem się uważne i zapytałem o francuskiego prawnika w recepcji. Recepcjonista opowiedział mi jak facet mniej więcej wygląda i w którym pokoju mieszka. Ochrona danych osobowych wówczas jeszcze nie obowiązywała. Recepcjonista uprzedził mnie jednak, że facet wyszedł jakieś pół godziny temu a może nawet jeszcze wcześniej. Nie przejąłem się tym, przecież był ze mną umówiony na godzinę osiemnastą, więc zaczekam.
Czekałem bardzo długo. Egzotyka tego hotelu, w tamtych komunistycznych czasach nie miała sobie równej. Dziś po latach możemy dowiedzieć się o odbywanych tam spotkaniach agentów tajnych służb różnych państw, szpiegowskich porachunkach, a nawet o krwawych zamachach w hallu hotelowym. Dla warszawiaków miejsce to było wówczas szczytem szpanu, lokalnego luksusu i bramą do wielkiego świata. Przy stolikach siedziały ekskluzywne prostytutki ubrane jak modelki z wybiegu paryskiego domu mody. Po kątach, przy zimnej kawie przesiadywali agenci służb specjalnych. Ludzi normalnych bywało tam niewielu, a rozpoznać ich można było na pierwszy rzut oka.
Przesiedziałem w tym dziwnym miejscu dłużej niż zamierzałem. Mój umówiony interlokutor nie zjawił się o umówionej godzinie 18:00. Czekałem cierpliwie godzinę, dwie, trzy a nawet cztery. Nie chciałem odpuścić pojawiającej się szansy. Nie miałem też nic innego do roboty. Byłem wściekły, głodny i to wściekle, a obserwując rozkład jazdy pociągów wiedziałem już, że odjechał ostatni mój pociąg do Piły i ostatni do Poznania. Nie wiedziałem, co zrobię dalej ani, jak wrócę do domu. Minęła chyba godzina 22:20. W recepcji pojawił się dobrze ubrany elegancki mężczyzna i poprosił o klucz do swojego pokoju. Recepcjonista mrugnął i pokazał mi na migi, że to ten gość, na którego czekam. Podniosłem się, podszedłem i przedstawiłem się. „ A bien c’est vous! Excusez-moi, j’ai oublié. Vous devez comprendre, j’ai eu un diner très important…” zaczął tłumaczyć mi, że muszę go zrozumieć, że zapomniał o mnie, bo miał bardzo ważną kolację itp. itd. Przerwałem mu w pół słowa. Huknąłem na niego, że siedzę tu od czterech godzin, że nie jadłem kolacji, ani bardzo ważnej, ani mniej ważnej, a właściwie żadnej, że przyjechałem tu pociągiem 360 kilometrów żeby spotkać podobno prominentnego paryskiego prawnika, a spotykam faceta, który nie respektuje umówionych spotkań nawet z kolegą adwokatem z kraju, do którego przyjechał.
Byłem tak wściekły, że nagadałem mu jeszcze dużo więcej o tym, co myślę o takich jak on, o paryskich prawnikach, których niby przyjechał reprezentować i o fatalnym wrażeniu jakie na mnie zrobił.
Facet słuchał mnie uważnie nie przerywając. Zakłopotany recepcjonista rozglądał się już za pracownikami ochrony. Francuz cofnął się o krok i powiedział coś takiego: „Ja pana bardzo przepraszam. Przyjechałem tu faktycznie, między innymi po to, aby przeprowadzić z panem interwiew i sprawdzić pańskie kwalifikacje i znajomość języka. Ale po sposobie w jakim pan mnie teraz opieprza widzę i nie mam już żadnych wątpliwości, że nadaje pan się na to stypendium. Jest pan zakwalifikowany. Proszę wracać do domu i zjawić się w Paryżu 1 marca 1991”.