Piotr Nowaczyk
Wspomnienia NIE-ujawnione
Rozdział 33
Co dalej ?
Marzeniem moim stało się przedłużenie pobytu w Paryżu. Myśl o powrocie do szarej Polski i nudnawej praktyki adwokackiej w małej Pile, przerażała mnie. Fakt, że sześciomiesięczne stypendium zaraz się skończy, że zostanę z niespłaconymi długami, a w Polsce trzeba będzie odbudowywać przerwaną praktykę adwokacką, przygnębiał mnie. Z drugiej strony dawał mi też kopa, a może nawet kopa z ostrogą, do aktywnego poszukania lepszej przyszłości.
Z pomocą przyszli nowi przyjaciele. Zwierzyłem się, że chciałbym zostać we Francji dłużej, że te 6 miesięcy raptem otworzyły mi oczy na to, co można jeszcze osiągnąć, że w Polsce dopiero nastaje czas przemian, a z wiedzą, którą tu zaledwie liznąłem i tak nic nie zrobię po powrocie. Wreszcie, że jeśli skończy się moje 6-miesięczne stypendium to będę musiał wrócić z rodziną do małego miasta, do którego nawet nie można dodzwonić się numerem kierunkowym, a jedyny faks znajduje się na dworcu kolejowym i trudno z niego prowadzić międzynarodową praktykę.
Myślę, że moi nowi koledzy dogadali się za moimi plecami i postanowili mi pomóc. Plan A, jak to mówi się dzisiaj, zakładał taki wariant: Piotr pisze podania do wszystkich kancelarii prawniczych w Paryżu zainteresowanych zatrudnieniem prawnika z Polski. Plan B zakładał: spróbujmy „przechować” go w Law Offices of S.G. Archibald aż to mu się uda. Dziś mogę potwierdzić, że życzliwości i lojalności tych ludzi zawdzięczam następne szanse rozwoju kariery, które wkrótce otworzyły się przede mną.
Skoro miałem szukać pracy w innych firmach prawniczych we Francji, to należało przygotować mój list przewodni i życiorys. Gdy tylko wspomniałem, że w Polsce życiorys pisze się odręcznie, na papierze kancelaryjnym w kratkę, wg wzoru wpojonego nam w szkołach, używanego przez naszych rodziców i dziadków, niezmienionego od lat, a brzmiał on tak: „Ja, Piotr Nowaczyk, urodzony dnia .. .. .…, z ojca Henryka i matki Teresy, z domu …, ukończyłem w latach ….-…. Szkołę Podstawową Nr 34 w mieście … … itd. itp.” – moi najlepsi przyjaciele popatrzyli na mnie z zainteresowaniem porównywalnym do tego, jakie przeżyli, gdy przyniesiono dla mnie z piwnicy starą maszynę do pisania.
Wytłumaczono mi, że życiorys to jest „rozbudowana wizytówka”. Zaczyna się od sytuacji obecnej i cofa wstecz, wcale nie do dnia moich urodzin, bo on nikogo nie obchodzi i tak, w ogóle, jest wiadomością poufną. Nad moim życiorysem i listem przewodnim trudziło się przynajmniej trzech moich nowych przyjaciół: Kanadyjczyk Alain Gautron, Francuz Pierre Callede i wspomniana wcześniej Valerie Masset-Branche, córka ambasadora Francji w Pakistanie. Jej ojciec odwiedził kiedyś osobiście Lecha Wałęsę w stanie wojennym i zrozumienie polskich spraw przez Valerie przewyższało poziom zrozumienia przez pozostałych kolegów w firmie.
Gdy mój życiorys i list motywacyjny zostały już odpowiednio przygotowane, podrasowane, spreparowane – zwał jak zwał – zacząłem je rozsyłać w wersji francuskiej albo angielskiej do najważniejszych kancelarii prawniczych w Paryżu. Zbliżało się lato. Przyjechałem tu na początku marca. Moje 6-cio miesięczne stypendium kończyło się we wrześniu. Rozsyłanie listów motywacyjnych i podań o pracę w czasie wakacji nie rokowało wielu szans powodzenia. Zbliżał się sierpień, miesiąc, w którym „cały Paryż wyjeżdża na wakacje” i nic już się nie dzieje…
Nic, poza tzw. „przypadkiem”, szczęśliwym zrządzeniem losu albo łutem szczęścia, który zawdzięczamy jakimś Aniołom Stróżom, którzy obserwując nasze wysiłki z góry, decydują się zrzucić nam jakieś piórko ze swych skrzydeł, albo splątać losy jednego człowieka z drugim.
Wracałem z przerwy obiadowej, gdy w drzwiach wyjściowych minąłem się z biegnącą Valerie Masset-Branche. Gdy była już za bramą, wyhamowała przed czekającą taksówką. Cofnęła się o trzy kroki i powiedziała: „Piotr, wyjeżdżam do Maroko. Idź do biblioteki, poproś o Le Monde z 14 lipca, tam jest ogłoszenie, że Jeantet & Associés (wówczas druga największa firma prawnicza we Francji) szuka kogoś, kto zna się na prawie Europy Wschodniej”. Powiedziała zdyszana, wsiadła do taksówki i odjechała na lotnisko.
Są takie momenty w życiu każdego człowieka, że zastanawiasz się, czy tzw. przypadek, jest przypadkiem, czy też zrządzeniem losu. Gdybym wrócił z przerwy obiadowej minutę wcześniej albo minutę później, gdyby Valerie nie wiedziała o moim marzeniu pozostania w Paryżu, gdyby mijając mnie w drzwiach miała coś ważniejszego do przemyślenia niż moje skromne marzenie…co byłoby dalej? Nie wiem. Prawdopodobnie nie byłoby dalszego tekstu tej opowieści.
Wszedłem do biura, poszedłem prosto do biblioteki i poprosiłem o Le Monde z 14 lipca 1991. Było to wydanie świąteczne, pełne historycznych wspomnień, od czasu zdobycia Bastylii po drugą wojnę światową. Gdzieś pod koniec, na którejś z ostatnich stron, zobaczyłem półstronicowe ogłoszenie: „Jeantet & Associés poszukuje prawników ze znajomością prawa Europy Wschodniej”.
Moi najlepsi przyjaciele pomogli mi dostosować list przewodni i mój życiorys do wymagań tego ogłoszenia. Wysłałem.
Wysłałem, podobnie jak wysłałem 50 podobnych podań kierowanych do innych kancelarii. O dziwo, dostałem aż 15 odpowiedzi pozytywnych, wyrażających chęć spotkania się ze mną, czasem nawet w formie zaproszenia na lunch. Przychodziły też odpowiedzi odmowne, pełne kurtuazyjnych zwrotów, pisane na czerpanym firmowym papierze, podpisane przez ważne osoby, należące do high society francuskiego świata prawniczego. Dziś, w dobie Internetu, mało kto odpowiada biednemu petentowi na jego mejla. Redagowanie uprzejmych listów, ich drukowanie na czerpanym firmowym papierze, adresowanie eleganckich kopert i obklejanie ich pięknymi znaczkami pocztowymi, przeszło do historii, tak jak do historii przechodzą niektóre dobre adwokackie obyczaje.
Przyszło lato. Koledzy i przyjaciele rozjechali się na wakacje we wszystkie strony świata. Ja cieszyłem się latem w Saint Maur. Moje stypendium kończyło się w krótce. Najlepsi przyjaciele: Kanadyjczyk Alain Gautron i Francuz Pierre Callede ćwiczyli mnie przed rozmowami rekrutacyjnymi. Zapraszali mnie często na lunch, w czasie którego strzelali do mnie pytaniami, na zmianę po francusku i po angielsku, aby przećwiczyć mnie przed spodziewanymi interview. Uczyli mnie body language (języka ciała), sposobu patrzenia w oczy interlokutora, opanowania nerwów i stresu, a także różnych sztuczek erystycznych, o których nie śniło się wiernemu czytelnikowi broszury Schopenhauera: „Erystyka czyli sztuka prowadzenia sporów”, której byłem kiedyś zagorzałym czytelnikiem.
Jakość tych szkoleń przewyższała wszelkie możliwe ówczesne polskie wyobrażenie o przygotowaniu do spotkania w sprawie pracy, dla kogoś, kto ma rozpocząć karierę międzynarodowego prawnika. Moje spotkania rekrutacyjne odbywały się często według przewidywalnego scenariusza. Moi przyjaciele umieli przewidzieć zadawane mi pytania i przygotować mnie do dobrych odpowiedzi. Jakość rozsyłanych przeze mnie podań i życiorysów sprawiała, że dostawałem zaproszenia od największych międzynarodowych kancelarii. Ktoś chciał się ze mną spotkać w Londynie. Nie wiedział, że potrzebuję wizy brytyjskiej, a to potrwa. Ktoś zaprosił mnie na rozmowę do biura pewnej amerykańskiej kancelarii w Budapeszcie. W którąś sobotę, na koszt zapraszającego poleciałem samolotem do naddunajskiej stolicy na jednogodzinne spotkanie. W głowie kręciło się od pojawiających się możliwości. Kolega Amerykanin rozesłał sto podań, lecz gdy dostał dziewięćdziesiątą odmowną odpowiedź rozważał próbę samobójczą. Gdy dowiedział się, że ja na 50 podań miałem 15 interview, nabrał nadziei i czekał cierpliwie na swoją szansę.
Wakacje kończyły się. W sierpniu Paryż nie pracuje. Wszyscy są na wakacjach. We wrześniu kończyło się moje stypendium. Czas było pakować manatki i zbierać się do powrotu do Piły. I tu, za moimi plecami, życzliwe mi osoby wprowadziły w życie „Plan B”. Moi przyjaciele i office menager Madame Stranger wyjednali u zarządu firmy przedłużenie mojego stażu aż o trzy miesiące. Był to z ich strony akt miłosierdzia, lecz również niezwykłej życzliwości. Moje stypendium wynosiło 7,750 franków francuskich, z czego 4,000 płacone było z funduszy A.N.C.J., a resztę dopłacała kancelaria goszcząca. Tym razem Archibald postanowił dać mi szansę pozostania w Paryżu przez następne trzy miesiące płacąc całe 7,750 franków.
Oniemiałem ze wzruszenia. Może dla tak dobrej kancelarii nie był to wielki wydatek, lecz była to inwestycja w obcego człowieka, pochodzącego z innego świata. W kogoś, kogo Archibald nie zatrudni, bo go nie potrzebuje, ale pomaga mu przetrwać krytyczny moment. „Niech chłopak doczeka u nas odpowiedzi na wszystkie swoje podania. Uda mu się, to dobrze, a nie to trudno. Wyjedzie z Paryża po sprawdzeniu wszystkich swoich możliwości”.
Były ostatnie dni września. Zdesperowany zatelefonowałem do Jeantet & Associés. Ogłoszenie w Le Monde z 14 lipca 1991 leżało na moim biurku. Zapytałem nieśmiało, czy dostali moje podanie. „Tak, dostaliśmy” – odpowiedziała jakaś miła pani – „ale mamy wielu kandydatów i stopniowo badamy kandydatury”. Zebrałem się na odwagę i zapytałem: „A ilu jest kandydatów?” Odpowiedzi dokładnie nie usłyszałem. Mowa była o stu piętnastu albo o stu pięćdziesięciu. Zapytałem więc, ilu chcecie państwo zatrudnić prawników? Odpowiedź brzmiała: tylko jednego.
To, że tym jednym zostałem ja, to już następny niezwykły numer mojego życia. Mówi się: przypadek, zrządzenie losu albo „trafiło się ślepej kurze ziarno”. Są jeszcze inne teorie znane w Polsce, nie wyłączając hasła „głupi ma szczęście”. Był początek października. Archibald szlachetnie zatrzymał mnie, utrzymując na swój koszt marzyciela z Polski, który próbował szczęścia w Paryżu.
Przez te sześć z okładem miesięcy wychodząc z tunelu metra na stacji Miromesnil widywałem tego samego żebraka, lekko chyba zapijaczonego mężczyznę w wieku około pięćdziesięciu lat. Codziennie, siedząc na tym samym stopniu schodów metra wyciągał do mnie rękę, z tą samą nadzieją w oczach. Ludzie rzucali mu po 50 centymów albo po jednym franku, a on w ciągu dnia szedł do kiosku w podziemiu metra aby te drobiazgi wymienić na jakiś banknot. Podpatrzyłem kiedyś jak cierpliwa sprzedawczyni liczyła te jego groszaki i w zamian wydała mu banknot 50 franków i jakąś resztę. W dniu, w którym dostałem ofertę pracy w Jeantet & Associés zatrzymałem się przed tym żebrakiem. Z nadzieją tą samą od przeszło sześciu miesięcy, niezrażony moją dotychczasową obojętnością, wyciągnął rękę, a ja, wydobyłem z portfela banknot 50 frankowy i na oczach zdumionych przechodniów wręczyłem mu. „Daj ludziom, da ci Pan Bóg!” – mawiała moja nieodżałowana teściowa. Miała rację.
Pozostało jeszcze wynegocjowanie warunków płacy w nowej firmie. Jean-Michel Branche, mąż Valerie Masset – Branche, udzielił mi takiej rady: „Patrzysz facetowi prosto w oczy, a gdy zapyta cię, ile chcesz zarabiać, ty, bez mrugnięcia okiem, mówisz: 30,000 franków”. Zbaraniałem. Jak to? Przecież dopiero co zarabiałem 7,750 franków. Fakt, że nie wystarczało to na życie, że co miesiąc rosło moje zadłużenie, ale już za 8,500 franków dałoby się wyżyć, a za 9,000 franków nawet spłacić długi i coś odłożyć. Na to wtrąciła się Valerie: „Albo jesteś ‘czarną perłą’ – i dadzą ci tyle ile chcesz, albo nie jesteś i szukaj pracy gdzie indziej”. Jean-Michel widząc moje zwątpienie udzielił mi praktycznej rady: „Codziennie, goląc się, patrz sobie w lustro prosto w oczy i mów: ’30,000 franków’, a później czekaj na reakcję”. Ćwiczyłem. Nie powiem, szło mi kiepsko. Biedny praktykant z Polski, cudem wylansowany dzięki poświeceniu nowych przyjaciół, ma zażądać stawki przeszło 4 razy wyższej niż ta, za jaką mógłby wyżyć w tym upatrzonym mieście…
Ćwiczyłem. Codzienne golenie stanowiło dla mnie dodatkowy stres. Nabierałem jednak wprawy. Głos drżał mi coraz mniej, niemniej cyfra dusiła się jakoś w moim gardle i nie chciała zabrzmieć przekonywująco. Doszło do decydującego spotkania. Pan mecenas Françis Louvard zadał mi kilka ogólnych pytań aż padło to najważniejsze: „Ile chce pan zarabiać?”. A ja patrząc mu prosto w oczy, wspominając codzienne ćwiczenie przy goleniu, zląkłem się nieco w decydującej chwili i powiedziałem: 25,000 franków. Louvard popatrzył na mnie uważnie, pomyślał chwilę i otworzył szufladę swojego biurka. Z szuflady wyjął kontrakt przygotowany dla mnie, paczkę wizytówek firmowych wydrukowanych już z moim nazwiskiem i bilet lotniczy. „Proszę tu wstawić kwotę, a tu podpisać. W poniedziałek lecimy razem do Warszawy, resztę wyjaśnię panu na miejscu”.