Piotr Nowaczyk
Wspomnienia NIE-ujawnione
Rozdział 19
Berlin Zachodni
Mieszkańcy Piły dorabiali handlem. No, może raczej handelkiem, żeby nie powiedzieć przemytem. W mieście powstawały prywatne biura podróży. Ktoś rejestrował jednoosobową działalność, wynajmował autokar z kierowcą i organizował wycieczkę. Stałymi kierunkami był: Berlin Zachodni, Wiedeń i szwedzki port Ystad, do którego należało dopłynąć promem ze Świnoujścia. Do Berlina Zachodniego, Austrii i Szwecji, Polacy nie potrzebowali wiz wjazdowych. Zapał mieszkańców Piły do systematycznego zwiedzania tych miejsc budził różne podejrzenia. Skarżył mi się Wojewoda Pilski pan Zbigniew Rosiński: „Znowu miałem telefon z Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Zachodnim. Niemiecka policja zatrzymała kilka autokarów pełnych handlarzy. Większość na pilskiej rejestracji. Prosili, żebym coś z tym zrobił. A co ja mam zrobić? Wystawić policję na szosie wyjazdowej z Piły? Zawracać tych ludzi z trasy, jeśli deklarują, że chcą zwiedzić Berlin i zrobić tam zakupy?”.
Wyjazdy za wschodnią granicę wyglądały trochę inaczej. „Turyści” brali ze sobą do autokaru duże ilości prowiantu. Często był to cały bochenek chleba. W środku bochenek był wydrążony i wypchany jakimś towarem, np. kołnierzem ze srebrnego albo rudego lisa. Z powrotem przywoziło się orzechy włoskie. Też wydrążone w środku i wypełnione złotą biżuterią. W Pile brakowało kleju stolarskiego. Potrzebny był do klejenia przekrojonych bochenków chleba w tamtą stronę i sklejania rozłupanych orzechów w drodze powrotnej.
Do Berlina Zachodniego, Wiednia i Ystad mieszkańcy Piły wywozili na sprzedaż żarówki Polamu. Mieszkańcy Chodzieży mieli jeszcze lepszy „towar” – chodzieską porcelanę, a w szczególności elementy eleganckiego serwisu stołowego „Iwona”. Serwis ten składał się z wielu elementów obiadowych, śniadaniowych i kawowych. Można go było kompletować dowolnie, nabywając poszczególne elementy legalnie lub półlegalnie u zaprzyjaźnionych pracowników Chodzieskich Zakładów Porcelany. Trudne do zdobycia były sztućce. W Chodzieży produkowano jedynie ozdobne porcelanowe trzonki. Kiedyś jakaś klientka chciała mi zaoferować cały worek takich trzonków. „Co ja z tym zrobię?” – zapytałem zdziwiony. „Metalowe elementy łyżek, widelców i noży robią w Bolesławcu. Możemy pomóc je załatwić, bo nawiązaliśmy już współpracę z kolegami z tamtego zakładu”.
W Polsce brakowało ciągle kolorowych telewizorów. Marzeniem każdej rodziny był telewizor kolorowy. Mężczyźni wyjeżdżali na dłuższe zagraniczne „saksy”, czyli do pracy, najczęściej fizycznej i przysyłali do Polski pieniądze. Ich żony, po zrobieniu najważniejszych zakupów, nabywały za dewizy w sklepach Pewex, telewizor kolorowy, im większy tym lepszy. Na liście pożądanych zakupów telewizor kolorowy był na pierwszym miejscu, często przed samochodem i mieszkaniem. Krążył wówczas dowcip o funkcjonariuszu ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej – jednostka szkolona do brutalnego rozpędzania demonstracji ulicznych). Otóż pewien ZOMO-wiec stracił oko w czasie ulicznej zadymy. Zniknął ze służby na krótko. Po jakimś czasie jego oddział szarżuje na manifestujący tłum. Zdumieni koledzy widzą jednookiego kolegę z czarną przepaską na oku, jak z impetem rwie się do przodu. „Ty, uważaj na siebie! Straciłeś przecież oko.” „To nic” – mówi tamten – „Dostałem wysokie odszkodowanie”. „No dobrze, ale co będzie, jak stracisz drugie?” – pytają zafrasowani koledzy. „Wtedy dostanę drugie odszkodowanie i kupię sobie telewizor kolorowy”.
Ktoś powiedział mi, że w Berlinie Zachodnim, mieszkańcy wyzbywają się za bezcen używanych telewizorów. Moda zmieniała się tam szybko, a każdy chciał mieć nowszy model, a to z pilotem, a to z płaskim ekranem itd. Jeden z moich klientów naprawiał telewizory i przestrajał je z systemu „pal” na „secam”. „Panie mecenasie, gdybym ja znał niemiecki to bym jeździł do Berlina ciężarówką, skupował te stare telewizory, nawet zepsute, tu bym je naprawiał, przestrajał i sprzedawał” – wyjawił mi kiedyś. Ktoś inny powiedział mi, że w Berlinie Zachodnim wychodzi codziennie gazeta „Zweite Hand” (pol: „Z drugiej ręki”), w której na kilkunastu stronach można znaleźć ogłoszenia i oferty sprzedaży rzeczy używanych „z drugiej ręki”. Gdy ją kiedyś obejrzałem, zauważyłem chyba dwie kolumny dotyczące używanych telewizorów. Ktoś sprzeda za 100 marek, ktoś za 50, ktoś inny za 20 marek, a bywały nawet ogłoszenia typu „wydam za darmo zepsuty telewizor”. Mój mechanik telewizyjny twierdził, że takie ogłoszenia są najlepsze, bo Niemcy nie umieją już naprawiać telewizorów. Twierdził też, że „im bardziej zepsuty, tym lepiej”. W jego mniemaniu przepaliła się jakaś lampa. „Z lekko zepsutym będzie gorzej, bo regulacja obrazu wymaga więcej cierpliwości”.
No cóż, znałem język niemiecki, znałem dobrze Berlin Zachodni, miałem sporo wolnego czasu, cóż mi szkodzi zaryzykować. Pewien handlarz doradził mi jeszcze, żeby jechać do Berlina w nocy i zatrzymać się na parkingu przed dworcem kolejowym Zoologischer Garten. Dlaczego tam? Bo kiosk z gazetami na tym dworcu otwierają o godzinie 5:00, a pozostałe kioski w mieście o 6:00. „Będzie pan pierwszy, kupi gazetę, zaznaczy interesujące ogłoszenia i zacznie je obdzwaniać od godziny 6:00. Wcześniej nie da się, bo jest cisza nocna”.
Pierwsza eskapada dała niezwykły rezultat. W ciągu dwóch godzin miałem cztery telewizory. Więcej nie mogłem zmieścić do naszego Poloneza. Zauważyłem jeszcze w gazecie Zweite Hand kolumnę „Kinder Sachen” (pol: rzeczy dziecięce). Ktoś chciał wydać worek ciuszków dziecięcych za 10 marek, ktoś inny karton pełen zabawek za 20 marek. Objechaliśmy z Danusią te adresy. Wypakowaliśmy samochód po brzegi. Zrobiliśmy jeszcze zakupy żywnościowe i po 24 godzinach byliśmy z powrotem w naszym domu w Pile. Mój mechanik telewizyjny za godziwą opłatą przestroił i wyregulował wszystkie cztery telewizory. Sprzedaliśmy jeden w komisie, a resztę z prasowego ogłoszenia. Z kalkulacji kosztów wynikało, że zarobiłem więcej niż przez kwartał w pilskiej adwokaturze.