Piotr Nowaczyk
Wspomnienia NIE-ujawnione
Rozdział 11
Rodzina Danusi
Dom przy ulicy Limanowskiego 12 w Pile był niezwykły. Wszystkim rządziła moja teściowa Zdzisia. Mój teść Janusz poddawał się temu z mieszaniną uległości i rezygnacji. Mamuśka miała zawsze rację. Geny żeńskie były i są w tej rodzinie dużo silniejsze od męskich. Mamuśka kierowała punktem przyjmowania i wydawania skór. Spędzała tam całe godziny przyjmując klientów. Trzymała kasę i zarządzała wydatkami. Janusz ciężko pracował w zakładzie. Wstawał o świcie, wypijał mocną kawę, a właściwie dwie albo trzy, wypalał parę papierosów i po krótkim śniadaniu zanurzał się w oparach chemikaliów wykonując niezwykle ciężką fizycznie i bardzo niezdrową pracę. Z owoców tej pracy żyła cała rodzina.
Dom był często pełen gości. Mamuśka kierowała gotowaniem i smażeniem mięsiwa na kolację. Kotletów było zawsze dwa razy więcej niż ktokolwiek mógł zjeść. Było to w czasach, gdy mięso było na kartki, a normalni ludzie stali w kolejkach, aby kupić kawałek mięsa. Na moje pytanie, po co tyle gotować i wystawiać na stół dwa razy więcej niż ktokolwiek może zjeść, Zdzisia odpowiadała: „A nuż ktoś przyjdzie?”.
Faktycznie. Przychodzili: Domaradzcy, Durczakowie, Frankowscy, Wotkiewicze, Wróblowie i wielu innych. Ludzie z sąsiedztwa, dobrzy znajomi rodziny, przyjaciele, którzy czasami zamiast zjeść kolację w domu przychodzili do domu Zdzisi i Janusza, zawsze mile witani i przyjmowani. Bywało, że przyprowadzali swoich gości albo znajomych, a Zdzisia i Janusz cieszyli się z każdego gościa, częstowali, stawiali, a nawet obdarowywali wychodzących prezentami.
Patrzyłem na to ze zadziwieniem. Jestem poznaniakiem, urodzonym pod znakiem panny, synem księgowych, od dziecka nauczonym oszczędności. Taka gościnność, granicząca z rozrzutnością nie mieściła mi się w głowie.
Szczęście trwało. Przyjeżdżała rodzina ze Szczecina i z Gostynia. Ze Szczecina przyjeżdżała starsza siostra Zdzisi Maryla i wujek Jasiu Brzozowski. Przywozili czasami ze sobą swoje wnuczki, dwie prześliczne blondynki Ilonę i Aldonę.
Z Gostynia przyjeżdżali Zimni: siostra Dziunia i jej mąż Zdzisiu. Urocze małżeństwo obdarzone trzema wspaniałymi córkami. Pakowali trzy dziewczynki na tylne siedzenie malucha, czyli fiata 126p. Samochód był koloru szaro niebieskiego. Zimni nazywali go: Bombowiec. Przyjeżdżali tym Bombowcem co któryś weekend, ku radości całej rodziny.
Spotkania w domu przy Limanowskiego były w tamtych czasach bardzo spontaniczne. Nie było telefonów komórkowych. Z normalnych telefonów też trudno było się dodzwonić. Trzeba było zamawiać rozmowę międzymiastową w centrali telefonicznej i czekać na jej połączenie dłużej niż trwała jazda z Poznania, z Gostynia, albo nawet ze Szczecina do Piły.
Wiosną i latem wszyscy siadali pod drzewem orzechowym. Było zawsze sporo śmiechu i żartów. Po wielkiej kolacji zaczynały się wesołe rozmowy i śpiewy. Byłem lekko porażony tekstem „rodzinnej” piosenki o ojcu, który zakuł córkę w majtki z blachy i o sprytnym strażaku, który się do nich dobrał. Nie znałem wcześniej tego tekstu i zdumiewała mnie radość i swoboda, z jaką wszystkie ciotki ją śpiewały. Strażakiem był wujek Zdzisiu Zimny, a później jego zięciowie. Kult strażaka był w tej rodzinie zawsze silny.
Podobnie silne były patriotyczne tradycje, antykomunistyczny opór i wiara w to, że komuna wreszcie upadnie. Ucieleśnieniem patriotycznych tradycji i niepokornym przeciwnikiem systemu był dziadek Franciszek Nowak. Żołnierz AK, działacz podziemnej konspiracji, żołnierz wyklęty, aktywny członek tajnych organizacji niepodległościowych zapłacił za wierność Ojczyźnie wysoką cenę. Schwytany przez Urząd Bezpieczeństwa, skazany na karę śmierci w stalinowskich czasach, cudem ocalił życie. Wyrok śmierci, korzystając z prawa łaski, zamienił na karę dożywotniego więzienia prezydent Bolesław Bierut. Amnestia z 1956 roku objęła dziadka Nowaka po 9-ciu latach odsiadki. Dziadek wrócił do aktywnego życia. Zaczął wszystko od początku i do tego dorobił się wielkiego majątku. Nieraz wspominał: „To nie sztuka dojść do czegoś, gdy wszystko jest podane na tacy. Sztuka dojść do czegoś, gdy człowiek ma tylko dwie beczki i kij”.
Faktycznie, te dwie beczki i kij to był początek garbarni dziadka Nowaka po wyjściu na wolność. Dziadek Nowak, po tym jak po latach dorobił się ponownie majątku, słynął z hojności i rozrzutności. Wkurzał go komunizm. Wkurzali go byli prześladowcy: milicjanci, tajniacy, prokuratorzy i sędziowie. Dziadek potrafił wejść na stół w restauracji w czasie tzw. dancingu i rzucać w ich stronę pieniędzmi. Miał dziką satysfakcję widząc jak zbierają banknoty z podłogi wchodząc po czworakach pod stół, a czasami wyrywając je sobie nawzajem.
Mój teść Janusz odziedziczył po nim niechęć do komunistycznego systemu. Cierpiał przy tym na jakąś skazę mężczyzny wychowanego bez ojca. Dziadek spędził przecież 5 lat wojny w lesie jako żołnierz Armii Krajowej, parę lat w powojennej podziemnej konspiracji i 9 lat w komunistycznym więzieniu. Januszowi brakowało ojca. Dziadek Nowak z kolei, gdy wyszedł już z więzienia, zwrócił więcej uwagi na młodszego syna Leszka, traktując Janusza już jako dorosłego i samodzielnego. Brak ojcowskiego zainteresowania i ojcowskiej miłości musiał mieć wpływ na charakter Janusza. Gdzieś tam w głębi duszy męczył go jakiś żal wobec ojca i brata. Na zewnątrz był mężczyzną bardzo twardym. Rodzinną miłość i równowagę znalazł dopiero dzięki Zdzisi.
Faktyczne sukcesy finansowe rodziny wzięły się z tego tandemu. Ciężko pracujący Janusz i miła dla wszystkich, bardzo lubiana, zawsze uśmiechnięta Zdzisia. Dom otwarty dla gości, pięcioro dzieci i wielki szacunek wśród ludzi.
Pamiętam jak krótko po naszym weselu jechałem z teściem z Poznania do Piły. Prowadziłem naszego Oldsmobile, a milicjanci zatrzymywali mnie często, wcale nie za przekroczenie prędkości, lecz pod pretekstem kontroli dokumentów. Tak naprawdę po to, aby obejrzeć z bliska ten amerykański samochód. Już w Pile zatrzymał nas kolejny milicjant. Wkurzyło mnie to. Sprawdził dokumenty, nachylił się nade mną, spojrzał w głąb auta, dostrzegł Janusza i natarł na niego dość obcesowo: „O, pan Nowak, a jak tam było na weselu córki?”
Mój teść speszył się trochę nie wiedząc co odpowiedzieć. Za to ja wkurzyłem się jeszcze bardziej. „Odpieprz się pan od mojego teścia” – powiedziałem zniecierpliwiony. „Co pana obchodzi nasze wesele?” Milicjant zamknął się, oddał dokumenty i zasalutował. Mój teść Janusz długo chichotał w swoim fotelu pasażera. Spodobało mu się, że zięć adwokat opierniczył milicjanta. Mieliśmy bardzo mało okazji na męskie rozmowy. Wkrótce tych okazji zabrakło.