Piotr Nowaczyk
Wspomnienia NIE-ujawnione
Rozdział 7
Rejs
Statek odpływał z Odessy. Dojechaliśmy tam pociągiem z Krakowa, z przesiadką w Przemyślu i we Lwowie. U stóp „Schodów Potiomkina” – znanych wszystkim kinomanom z czarno-białego i niemego jeszcze radzieckiego filmu „Pancernik Potiomkin” – zacumował średniej wielkości statek pasażerski M/S Dymitr Szostakowicz. Zaokrętowaliśmy się razem z grupą polskich pasażerów z Almaturu. Statek wypłynął w morze. Zaczęło zmierzchać, a załoga wspomniała coś o sztormie, burzy albo przynajmniej mocno wzburzonym morzu. Przypomniała mi się wówczas rada pewnego „wilka morskiego”: Jak ma kiwać to najlepiej się upić i iść „lulu”, czyli spać.
Należę do ludzi, którzy uczą się z doświadczenia innych. Słucham rad ludzi doświadczonych, którzy coś przeżyli i wiedzą coś z autopsji. Mniej ufam telewizyjnym „uczonym”, wzywanym do programu aby powiedzieć coś, co akurat odpowiada interesom nadawcy programu. A propos choroby morskiej, sam stworzyłem kiedyś własną teorię: „Chorują na nią ci, którym w żołądku chlupie. Bo nie jest on dostatecznie wypełniony”.
Namówiłem Danusię na zakrapianą kolację. Jedzenie w messie było wyborne. Zamiast stać na pokładzie kiwającego się coraz bardziej statku i obserwować znikający ląd, zrobiliśmy sobie małą ucztę. Najedliśmy się do syta, wypiliśmy butelkę szampana, a do deseru kilka kieliszków radzieckiego koniaku i poszliśmy spać. Spaliśmy bajkowo. Kołysanie statku było dla nas łagodne tak, jak łagodnym może być kołysanie się kołyski małego dziecka. Rankiem, wyspani i wypoczęci poszliśmy żwawo na śniadanie. Zdziwiło nas, że oprócz załogi, jesteśmy chyba jedynymi pasażerami rozglądającymi się z apetytem po śniadaniowym bufecie. Przez chwilę myśleliśmy, że pomyliliśmy godziny posiłków, albo nie przestawiliśmy właściwie zegarków. Zafrasowany kelner wyjaśnił nam, że reszta pasażerów choruje, bo w nocy mocno kiwało.
Rejs przebiegał interesująco. Minęliśmy bułgarskie porty. Przez cieśniny Bosfor i Dardanele wypłynęliśmy na błękitne wody Morza Śródziemnego. Pogoda była wspaniała, nastrój też, a my oboje zaczynaliśmy coraz lepiej rozumieć, że pasujemy do siebie coraz lepiej, że rozumiemy się coraz lepiej, że pragniemy siebie coraz bardziej i, że jest nam ze sobą razem coraz lepiej. Wieczorami tańczyliśmy, też coraz lepiej, na parkiecie sali balowej statku. Ćwiczyliśmy nowe kroki, różne pasaże i figury. Coraz lepiej wychodziły nam akrobacje rock’n’rollowe. W tańcu przerzucałem Danusię przez biodro, raz lewe, raz prawe. Umiałem ją nawet przewinąć przez prawe ramię, a ona lądowała równo i miękko na obu nogach. Była szczuplutka i lekka, a ja silny na tyle, aby wywijać z nią na parkiecie te różne akrobacje. Przygrywający do tańca zespół polubił nas chyba. Każdego wieczoru trwaliśmy na parkiecie najdłużej. Za dnia, muzycy zespołu mijając nas na pokładzie, pozdrawiali nas mówiąc „Priviet”, czyli „Cześć”.
Zawijaliśmy do różnych portów. Schodziliśmy na ląd rano aby powrócić na statek wieczorem i popłynąć dalej. Romantyczne noce na pokładzie, pod niebem oświetlonym gwiazdami, robiły swoje. Gdzieś między Pireusem a Neapolem zdałem sobie sprawę z tego, że spędzam cudowne chwile z dziewczyną, która najprawdopodobniej jest kobietą mego życia. Gdzieś dalej, między Neapolem a Trypolisem zrozumiałem, że tak jest naprawdę i że nie chcę już żadnej innej, że spotkałem kobietę, dla której chcę i potrafię zmienić się, odmienić siebie i całe moje dotychczasowe życie. Nie myśląc więcej, w środku gwiaździstej nocy… poprosiłem ją o rękę.
Nasze córki Izabela i Alicja pytały nas nie raz o pierścionek zaręczynowy. „Mamusiu, gdzie masz pierścionek zaręczynowy od tatusia?” Dzieci naszych czasów napatrzyły się na amerykańskie filmy, w których facet klęka na jedno kolano, z kieszeni wyjmuje małe pudełko, otwiera je pokazując wybrance błyszczący brylant i patrząc jej prosząco w oczy pyta: „Will you marry me?”
Głupio mi trochę przed moimi córkami. W Pireusie nie wiedziałem jeszcze, że oświadczę się. W Neapolu nie wiedziałem jeszcze, że powinienem rozglądać się za sklepem jubilerskim. Za to w nocy, gdy statek zmierzał ku wybrzeżom Afryki, nie miałem już żadnej szansy zdobyć jakiegokolwiek pierścionka na pokładzie radzieckiego statku M/S Dymitr Szostakowicz.
Po 30-tu latach miałem w Odessie wykład w trakcie międzynarodowej konferencji arbitrażowej. Zagaiłem od tego, że miasto Odessa jest dla mnie miejscem szczególnym, że przyjechałem tu po raz pierwszy z dziewczyną na rejs radzieckim statkiem i, że wcale wówczas nie spodziewałem się, że schodząc z nią i trzymając ją za rękę w dół nabrzeża po Schodach Potiomkina, trzymam za rękę dziewczynę niezwykłą, a za parę tygodni wysiadając z tego statku i wchodząc po tych samych schodach pod górę, będę trzymał za rękę moją już narzeczoną i przyszłą żonę – obecną akurat tu na sali i siedzącą w pierwszym rzędzie konferencyjnych gości. Widownia przerwała mi brawami. Do dziś nie wiem, czy były to brawa za okazane osobiste uznanie dla ich miasta, czy może dla 30-letniego małżeństwa, które zachowało to miasto w swej wdzięcznej pamięci i powróciło do niego po latach.
Reszta rejsu przemijała nam już w innym tempie. Myśleliśmy o tym, jak to będzie po naszym powrocie. Jak poprosić o rękę Rodziców Danusi. Okazało się, że jestem człowiekiem staromodnym, przywiązującym dużą wagę do tradycyjnych konwenansów. Postanowiłem oświadczyć się oficjalnie. Myśleliśmy więc, jak zawiadomić obie rodziny, jak to wszystko urządzić i oczywiście, dokąd pojechać w podróż poślubną.
Po drodze, w kolejnych portach czekały nas nowe przygody. W Trypolisie, a właściwie już na granicy wód terytorialnych Libii, statek odwiedzili libijscy celnicy. Skonfiskowali wszelki alkohol. Wzięli „do depozytu” moją wodę po goleniu, modnej wówczas marki Brutal. Przy okazji wspomnę jedynie, że pewien durny polski prokurator domagał się zakazu sprzedaży tego produktu twierdząc, że jego nazwa jest kryminogenna!
Na libijskim nabrzeżu ostrzeżono nas aby w czasie zwiedzania miasta nie używać nazwiska lokalnego wodza. Był nim od wielu lat ten sam pułkownik Muammar Kadafi. Wymienienie jego nazwiska bez należnego szacunku mogło zostać zadenuncjowane przez byle przechodnia do miejscowej policji. Kończyło się to zwykle kilkudniowym zatrzymaniem w areszcie, a czasami wyrokiem skazującym za zniewagę głowy państwa. Doraźne sądy wydawały takie wyroki w trybie przyspieszonym, a delikwent trafiał do „zakładu karnego”, który mieścił się na kawałku pustyni, ogrodzonym drutem kolczastym. Kto nie miał na miejscu rodziny, przyjaciół albo silnego wsparcia ambasady, ginął marnie z powodu pragnienia, niedożywienia i agresji współwięźniów.
Chodziliśmy więc po Trypolisie mówiąc o „Nowaku” bo tak zdecydowaliśmy się przechrzcić pułkownika Kadafiego. „Nowak to…, Nowak tamto… Popatrz – pałac Nowaka, ludzie Nowaka itd. Mogliśmy tak rozmawiać nawet pośrodku Placu Zielonego. Moskwa ma Plac Czerwony, a Trypolis ma Plac Zielony. Żeby nie było żadnych wątpliwości, został on pomalowany cały na zielono. Plac Czerwony w Moskwie nigdy nie był czerwony, chyba że od czerwonych sztandarów niesionych przez tłum z okazji rocznic Wielkiej Rewolucji Październikowej. Ponoć „krasnyj” znaczyło kiedyś po rosyjsku tyle samo co „krasiwyj”, czyli ładny, piękny. Dopiero Wielka Rewolucja Październikowa uczyniła go czerwonym. Pułkownik Kadafi od razu pomalował plac na zielono aby nazwać go kolorem rewolucji islamskiej.
W Tunezji zwiedzaliśmy ruiny starożytnej Kartaginy. Od jakichś szemranych wartowników nabyłem za butelkę whisky Johnnie Walker kilka znalezionych przez nich starożytnych monet. Ku mojemu zdumieniu, poddane późniejszej analizie i wycenie po powrocie do kraju, okazały się autentyczne i wartościowe.
W Algierze okazało się, że Polacy nie mogą zejść na ląd, bo wymagana jest wiza pobytowa. Towarzystwo naszych rodaków klęło i złorzeczyło, bo po Algierze obiecywało sobie najwięcej, tak turystycznie, jak i biznesowo. My sami z Danusią, po niedawnym pobycie w Algierii wiedzieliśmy, że w pewnym wyspecjalizowanym sklepie można kupić za bezcen rapidografy francuskiej firmy Rotring, za które w Polsce zapłaci słono każdy kreślarz i architekt. Były to pisaki kreślarskie w postaci pióra pozwalające na rysowanie tuszem linii o stałej grubości. Dzisiaj są powszechnie znane. Używają ich nie tylko kreślarze, ale nawet kosmetyczki malujące klientkom wzorki na polakierowanych paznokciach. W tamtych czasach były one w Polsce zupełnie niedostępne. Zejście na ląd, chociażby na trzy godziny, dawało szansę zrobienia zakupu unikalnego produktu, który po sprzedaniu w Polsce zwróciłby część kosztów całej eskapady.
Przekraczanie granic bez ważnej wizy, to poważne ryzyko. Jakoś nie czują tego współcześni imigranci z Afryki albo Bliskiego Wschodu. Hordy ludzi przekraczają granice Europy, nie tylko bez ważnej wizy wjazdowej, ale nawet bez paszportu albo jakiegokolwiek dokumentu tożsamości. Jeżeli Europa, głosem niemieckiej kanclerz Angeli Merkel, zaprosiła do siebie miliony Azjatów i Afrykanów nie posiadających żadnych dokumentów, to i ja mogę dzisiaj przyznać, że kilka granic przekroczyłem kiedyś nielegalnie albo pół legalnie.
W Finlandii auto-stop wyniósł mnie kiedyś daleko poza krąg polarny. Zabrała mnie furgonetka pełna niemieckich skautów. Młodzi niemieccy harcerze nie mogli nadziwić się nieoczekiwanym spotkaniem autostopowicza z Polski. Zaoferowali mi gościnę w ich obozowisku w Kautokeino, już po norweskiej stronie granicy. W miejscowych strumieniach poszukiwali złota przepłukując w sitach wydobyty rzeczny piasek. Zapewniali, że jak popracuję z nimi kilka dni, to też coś znajdę. Pokazywali mi woreczki ze złotym piaskiem i małymi nugatami. Fakt, że przed wyjazdem z Polski złożyłem podanie o wizę norweską i nie doczekałem się odpowiedzi – tylko ich rozśmieszył. Co tu dużo gadać, skusili mnie. Przekroczyłem granicę Norwegii wraz z nimi, przebrany w mundur niemieckiego skauta.
Kiedy indziej, pracując latem jako asystent barmana w londyńskiej restauracji zapragnąłem zwiedzić Irlandię. Polska, nie wiedzieć dlaczego, nie utrzymywała wówczas stosunków dyplomatycznych z Republiką Irlandii. W Warszawie nie było ambasady Zielonej Wyspy, podobnie jak w Dublinie nie było Ambasady RP. Dopiero po wielu latach nawiązano zaniedbane stosunki dyplomatyczne, a pierwszym ambasadorem RP w Dublinie został poeta Ernest Bryll, zakochany w celtyckich wierszach, pieśniach i celtyckim języku.
W moim jednak przypadku przyszło mi złożyć podanie o wizę irlandzką już w Londynie. Zgłosiłem się po jej odbiór w ostatnim dniu mojego pobytu w stolicy Albionu. Grzeczna urzędniczka oznajmiła mi: „Nie mamy jeszcze odpowiedzi naszego Home Office. Nie wiemy, czy przyznali panu wizę, czy nie”.
Na moje pytanie, co w takim razie mogę zrobić – kobieta pomyślała i doradziła: „Niech pan sam do nich zadzwoni”. Oniemiałem. „Jak?” – zapytałem. „O tam, naprzeciw naszej ambasady jest budka telefoniczna. Tu jest numer naszego Home Office. Proszę do nich zadzwonić i zapytać, a ja tu zaczekam na pana”. Zdumiony i zdziwiony takim traktowaniem i takim zaufaniem, wyszedłem z ambasady i udałem się do wskazanej budki telefonicznej. Wybrałem podany numer i wrzuciłem do aparatu wszystkie posiadane przy sobie monety. Poczekałem kilkanaście sekund na połączenie. Jakiś głos po drugiej stronie Morza Irlandzkiego zapytał mnie o co chodzi. Wyjaśniłem. Poproszono abym poczekał aż mnie połączą pod odpowiedni numer wewnętrzny. Czekałem długo. Tak długo, że nagle w aparacie telefonicznym mojej budki coś zagrzechotało, rozległ się głośny rumor. Wszystkie wrzucone wcześniej monety wpadły w jakąś otchłań. Połączenie zostało przerwane, a ja pieniędzy więcej przy sobie nie miałem. Wróciłem niepewnym krokiem do ambasady. Uśmiechnięta urzędniczka zapytała: „I co, przyznali panu wizę?” A ja, zgodnie z prawdą, mówiąc zawsze to co myślę, a zawsze mówię prawdę – najwyżej czegoś nie powiem – oświadczyłem: „Myślę, że tak”. Ucieszyła się, wzięła mój paszport i wbiła stempel uprawniający do pobytu w Republice Irlandii przez dwa tygodnie.
Po takich i innych doświadczeniach, zejście na algierski ląd było następną przygodą dla odważnych. Ze wszystkich Polaków, ja jeden ustawiłem się w kolejkę pasażerów schodzących na ląd. Przebrałem się tak, aby w razie czego, nie rozpoznała mnie pilotka polskiej grupy. Denuncjacji ze strony tej rodaczki mogłem obawiać się bardziej, niż trudności ze strony radzieckiej załogi. Jednorazowym szamponem przefarbowałem sobie włosy i brodę na blond. Założyłem wielkie słoneczne okulary i ściskając w ręku mój polski paszport otworzyłem go na stronie wizy algierskiej z poprzedniego pobytu, zasłaniając kciukiem stempel z datą wyjazdu.
Przepuściła mnie radziecka załoga, przepuścili algierscy strażnicy graniczni, a polska pilotka będąca z pewnością agentem pewnych służb, świdrowała mnie wzrokiem nie mogąc sobie przypomnieć takiego pasażera. Zszedłem na ląd. Odłączyłem się od całej reszty pasażerów. Odnalazłem sklep znajomego sprzed pół roku kupca. Dokonałem transakcji, która pozwoliła Danusi i mnie zwrócić nam dużą część kosztów podróży. Wróciłem na statek na kilka godzin przed czasem jego odpłynięcia. Miasto znałem z poprzedniej podróży, a zostać dłużej na afrykańskim lądzie, bez ważnej wizy, nie chciałem ani minuty…
Podróże morskie mają w sobie coś uspokajającego. Na nerwy i stres najlepsze jest łagodne kołysanie fal. Horyzont otacza nas od lewa do prawa, od północy do południa, od wschodu do zachodu. Dookoła nic, tylko woda. A w sali balowej gra zespół. Opaleni pasażerowie bawią się przy kolacji. Radziecki szampan smakuje w Afryce tak samo dobrze jak francuski. Wśród tych spienionych fal zaświtają nowe pomysły, rodzą się nowe plany, zarysowuje się wizja jakiejś nowej, zupełnie innej przyszłości, z dziewczyną o jakimś czarnooko-diamentowym spojrzeniu, z którą jest mi z każdym dniem coraz lepiej.
Rozdział VIII. – Powrót; publikacja 28 kwietnia 2023 →
← Spis opublikowanych rozdziałów