Piotr Nowaczyk
Wspomnienia NIE-ujawnione
Rozdział 6
Lombard
Latem 1985 wspólnie z moimi włoskimi przyjaciółmi załatwiłem drugie tournée dla zespołu Lombard. Zespół ten podobał mi się zawsze. Według mnie, był wówczas najlepszy w Polsce, a rywalizować z nim o palmę pierwszeństwa mógł jedynie Perfekt albo Lady Pank. W polskiej muzyce rockowej działy się duże zmiany. Gdzieś w daleki cień odeszły znane w dekadzie lat 60-tych i 70-tych zespoły takie jak: Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary, Trubadurzy, czy też Skaldowie. Pojawiły się zespoły nowe, z nowym rockowym pazurem. Era „gierkowska” stworzyła i pozostawiła po sobie kilka hal „widowiskowo-sportowych”. Nadawały się one, nie tylko do wieców partyjnych, ale również do rozgrywania turniejów koszykówki, siatkówki, czy też piłki ręcznej. Ich rozmach i przestrzeń tworzyły zupełnie nowe możliwości dla dużych koncertów rockowych. Do tej pory takich możliwości nie było.
Telewizja przypominała „chuligańskie reakcje” polskiej widowni na koncercie The Rolling Stones w Warszawie w roku 1967. Koncert odbył się, lecz gdzie? W Sali Kongresowej warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Sala ta przystosowana była do corocznych zjazdów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ewentualnie zjazdów różnych związków zawodowych, a od biedy do występów folklorystycznych zespołów typu Mazowsze, czy konkurencyjny Śląsk. Widownia siedziała wygodnie i spokojnie w miękkich fotelach pomalowanych na biało i wyściełanych czerwonym suknem. Widownia „zasiadała” w czasie prezentowanych spektakli, a ruszała się dopiero w antraktach. Tymczasem koncert The Rolling Stones rozpalił widownię do takiej temperatury, że widownia nie wytrzymała długiego siedzenia, zerwała się z miejsc i zdemolowała część umeblowania sali. Jakże tu bowiem słuchać spokojnie w biało czerwonym fotelu „I can’t get no satisfaction, but I try…”. To „try” (ang: próbować) wyrwało się spod wszelkich oczekiwań i zakończyło demolką Sali Kongresowej.
Oczywiście, Polska Kronika Filmowa (bo nie żadna bezpośrednia transmisja ani bieżący telewizyjny komentarz) – potępiła „chuligańskie ekscesy” i pochwaliła funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i ich amatorskich kolegów z ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej) za czujność okazaną w przywracaniu porządku i ratowaniu „mienia społecznego”.
„Za Gierka” było już trochę inaczej. Ten Pierwszy Sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zezwolił na budowę kilku hal „widowiskowo-sportowych”. W głębi duszy wizualizował sobie własne wystąpienia dla lokalnego aktywu PZPR. Wielka hala – wielki aplauz. Przy okazji zyskać mieli sportowcy, zespoły folklorystyczne, a na końcu – bez specjalnego planu – jacyś tam „artyści zdolni zapełnić halę”.
Zbudowano więc wielki „Spodek” w Katowicach, „Oliwię” w Gdańsku, „Arenę” w moim rodzinnym Poznaniu i kilka obiektów w innych miastach. Zapomniano kompletnie o naszej „Stolycy”. Tu przecież od zawsze najważniejsza była Sala Kongresowa Pałacu Kultury i Nauki, więc po co budować jakąś wielką halę. Spodek, Oliwia i Arena mogły pomieścić 8.000-10.000 widzów. Dla porównania Sala Kongresowa Pałacu Kultury i Nauki mieściła na swoich fotelach zaledwie 2.500 widzów.
W nową architektonicznie przestrzeń nowo wybudowanych hal weszły zespoły rockowe. Równocześnie, prawie każde duże miasto wojewódzkie stworzyło warunki rozwoju dla własnej grupy. Białystok to Kasa Chorych, Lublin to Budka Suflera, a do tego Bajm, Rzeszów to kolebka Tadeusza Nalepy, ale również IRA. Kraków to Maanam, Pod Budą i kilka innych zespołów, Opole stało się bazą dla TSA, Wrocław to Lady Pank, Tychy to Dżem jeszcze z Ryśkiem Riedlem, Gdynia to Kombi, w Toruniu była Republika i Nocna Zmiana Bluesa itd. W Warszawie, tak czy owak królował Perfekt i kilka innych zespołów. Poznań za to miał Lombard. Grzegorz Stróżniak, Maurycy Przybyłowicz, Przemysław Pahl, podobnie jak menadżer zespołu Piotr Niewiarowski to byli urodzeni Poznaniacy. Małgorzata Ostrowska i gitarzysta Piotr Zander pochodzili oboje z niedalekiego Szczecinka. Poznańskie ZPR (Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe) przygarnęły tę grupę i pomogły jej osiągnąć sukces. Długonoga brunetka Wanda Kwietniewska i drobna blondynka Małgorzata Ostrowska stanowiły na scenie dynamiczne wokalne zjawisko. Pierwszy koncert jaki widziałem w Hali Nr 14 na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich poruszył moją wyobraźnię. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, ani nie przeczuwałem, że kiedyś zrobimy coś wspólnie, że zaprzyjaźnimy się i damy kopa w jakiś lepszy wymiar zjawisku, które wówczas ochrzczono imieniem MMG (Muzyka Młodej Generacji).
Teksty rockowych przebojów wymykały się spod cenzury Urzędu Kontroli Prasy i Widowisk. Cenzura i cała „komuna” zajęta była wówczas bojkotem aktorów. Ci pupile naszej widowni kinowej, teatralnej i telewizyjnej, hołubieni i obdarzani różnymi przywilejami przez panującą komunistyczną władzę, od dnia wprowadzenia tzw. Stanu Wojennego odmawiali występów publicznych w telewizji państwowej, a innej przecież nie było. Cały aparat państwowych służb śledczych broniących „władzy ludowej”, która tymczasowo przybrała postać „Stanu Wojennego” zaprzęgnięto do walki z aktorami, niezależnymi dziennikarzami, sygnatariuszami różnych manifestów i pisarzami publikującymi bez cenzury w podziemiu, czyli tzw. „drugim obiegu”. Do pomocy zgłosili się spikerzy telewizyjni przebrani w mundury wojskowe, zaprzedani komunie naukowcy i różni eksperci od wychowywania młodzieży.
Raptem przegapiono lub odpuszczono muzykom rockowym. Może było to przeoczenie władzy, może zaakceptowanie jakiegoś wentyla bezpieczeństwa, faktem jest, że rockmenom pozwolono na więcej niż aktorom, pisarzom, naukowcom deklarującym się w obronie swobód obywatelskich.
Niektóre ówczesne teksty rockowych utworów są dziś mało zrozumiałe dla młodzieży. „Tańcz głupia tańcz” Lady Pank to przecież nie szyderstwo z bawiących się pod sceną młodych dziewczyn, lecz protest song przeciwko nieletniej prostytucji. „Mniej niż zero” Lady Pank odczytany został jako hołd dla pobitego śmiertelnie w warszawskim komisariacie Milicji Obywatelskiej Grzegorza Przemyka, syna znanej antykomunistycznej opozycjonistki Barbary Sadowskiej. „Nasz ostatni taniec” Lombardu, chyba nawet wbrew autorom, odbierany był jako pogróżka wobec rządzącej ekipy generała Jaruzelskiego. Za to „Przeżyj to sam” Lombardu, to już tekst ponadczasowy. Marek Kotański, zapomniany dziś działacz społeczny, twórca Monaru – instytucji poświęconej wyciąganiu najmłodszych ludzi z narkomanii – zwołał kiedyś jedyny w Polsce tego rodzaju happening: Ludzie z całej Polski schwycili się za ręce tworząc sznur połączonych rąk od molo w Sopocie do szlabanu granicznego w Cieszynie. „Przeżyj to sam” nadawane było przez wszystkie stacje radiowe. Ludzie mieli łzy w oczach, a niektórzy płakali nie kryjąc wzruszenia. Przykład ten dał inspirację do przynajmniej dwóch podobnych łańcuchów rąk, które miały się odbyć kilka lat później w Europie.
O takich sprawach opowiadałem moim włoskim przyjaciołom. Zainteresowali się polską muzyką rockową. Zaprosiłem ich do poznańskiego kina Rialto na polski film „Wielka ucieczka” z debiutującym Zbigniewem Zamachowskim i mało jeszcze znaną Grażyną Szapołowską. Muzykę do filmu stworzył zespól Maanam, a najważniejsze przeboje zaśpiewała nieżyjąca już Kora Jackowska. Seans ten utkwił mi mocno w pamięci, bo był to Poniedziałek Wielkanocny. Moi Włosi zafascynowani Dyngusem, który jest polską specjalnością, wyszli z mojego domu uzbrojeni w gumowe gruchy napełnione wodą i w czasie seansu filmowego psikali nią na lewo i prawo po sali kinowej.
Znając Włochów, znając dobrze Włochy i włoską muzykę pomyślałem, że właśnie Lombard miałby tam szanse na sukces, większe od innych polskich grup. Przeboje takie jak „Przeżyj to sam”, „Ostatni taniec”, „Szklana pogoda”, mogły spodobać się włoskiej widowni. Niewiele myśląc nawiązałem kontakt z menadżerem Piotrem Niewiarowskim i zaaranżowałem spotkanie z moimi włoskimi przyjaciółmi. Spotkaliśmy się na kolacji w Hotelu Polonez. Małgorzata Ostrowska – dziewczyna drobna, niewielkiego wzrostu, miała wówczas na głowie fryzurę w kształcie grzebienia kolorowych włosów postawionych pionowo „na panka”. W windzie zaczepił ją jakiś milicjant: „Ty, mała, skąd masz takie kłaki?” – zapytał. Małgosia odpaliła mu prosto z mostu: „Pij mleko z gipsem i śpij w przewiewie, to też będziesz takie miał.”
Lombard nie miał prawie żadnego doświadczenia zagranicznego. Raz jeden wyjechał do Holandii, gdzie wystąpił na jakimś festynie. Odnosząc wielkie sukcesy w Polsce, nie mieli żadnego przełożenia na zagranicę. Jan A.P. Kaczmarek – późniejszy laureat nagrody Oscara za muzykę filmową, dowcipkował: „Nie mają czasu na zrobienie kariery międzynarodowej, bo mają akurat koncert w Koziej Wólce”. Faktycznie jeździli po Polsce często, a i ja zabierałem się z nimi w niektóre krótkie trasy.
Utkwił mi w pamięci duży koncert w Warszawie, z okazji przyznania „Złotej płyty” za pierwszy longplay „Śmierć dyskotece”. Nasza „Stolyca” nie miała wówczas porządnej hali koncertowej, więc koncerty odbyły się dwa, jeden po drugim, tego samego dnia. Było trochę jak w kinie, dwa seanse, jeden o godz. 17:00, drugi o godz. 19:00. Po drugim koncercie odbył się bankiet w Hotelu Wera na warszawskiej Ochocie. Było wesoło i dosyć ostro. Wojciech Mann – sławny redaktor i krytyk muzyczny nie wytrzymywał tempa podawanych trunków. Chociaż już wówczas był człowiekiem „dużym” i ciężkim, zaczynał przysypiać przy stole. Ocknął się w pewnej chwili i postanowił przejść się trochę. Nie pojawił się do końca bankietu. Gdy późną nocą rozchodziliśmy się po swoich pokojach zobaczyłem z przerażeniem, że Wojciech Mann śpi w moim łóżku. Jak tam się dostał, nie wiem do dziś. Poprosiłem Piotra Zandera o pomoc, ale we dwóch nie mogliśmy go nawet podnieść. Po kilku próbach zrezygnowaliśmy. Piotr stwierdził „Zostawmy go w spokoju. Niech lepiej śpi, bo jak go obudzimy to jeszcze nas opisze”.
W czasie podróży do Włoch przekonałem moich przyjaciół Giampiero i Salvatore aby ściągnąć Lombard do Włoch. Zgodzili się chętnie. W tamtych czasach dużo robiło się z przyjaźni albo dla hecy, zupełnie bezinteresownie. Moi włoscy przyjaciele byli mistrzami improwizacji. Generalnie Włosi mają dużo fantazji, lecz Neapolitańczycy biją wszystkich innych Włochów na głowę. Salvatore pracował w urzędzie gminy, w rodzinnym miasteczku Succivo, a Giampiero był bibliotekarzem na zamku w Caserta. Każdy z nich miał kolegów w sąsiednich gminach. Latem każda gmina, każde miasteczko, ba – nawet każda dzielnica Neapolu ma swoje święto. Najczęściej jest to dzień jakiegoś świętego, patrona danej miejscowości. Urządza się wówczas festyn, gry i zabawy, doroczny jarmark, a wieczorem wielki koncert pod gołym niebem. Moi przyjaciele wymyślili, że gdyby tak zebrać daty wszystkich okolicznych festynów i świąt, wybrać te odbywające się w bardzo bliskim odstępie czasowym, i przekonać kolegów pracujących w administracji sąsiednich miejscowości, to można by z tego ułożyć trasę koncertową. Jak wymyślili, tak zrobili.
We Włoszech wszystko było przygotowane. Okazało się jednak, że Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe domagają się jakiegoś oficjalnego zaproszenia od „lokalnej włoskiej agencji muzycznej”. Potrzebne to było, żeby oficjalnie wyrazić zgodę na wyjazd i wydać muzykom paszporty służbowe. Moi włoscy przyjaciele znowu wszystkich zaskoczyli. Z dnia na dzień sami założyli agencję muzyczną SALGIAM (skrót od: Salvatore-Giampiero-Music). Pierwsze tournée było wielkim sukcesem. W Neapolu powstał fan club Lombardu, który liczył przeszło 200 osób.
Następnego roku powtórzyliśmy wydarzenie. Tym razem byliśmy lepiej przygotowani. Jacek Skubikowski napisał włoskie teksty i Lombard nagrał w polskim studio promocyjnego singla z włoską wersją „Przeżyj to sam” z jednej strony i „Szklana pogoda” z drugiej. Pojechaliśmy trzema samochodami osobowymi, a za nami ciągnęła ciężarówka pana Cynkalskiego – właściciela jedynego w Polsce koncertowego zestawu nagłaśniającego. Pan Cynkalski był techniczną ostoją polskiego rock’a. Jego sprzęt na zmianę wynajmowały wszystkie polskie zespoły. Małgosia Ostrowska ruszyła wcześniej swoim nowym maluchem. Dojechać samotnie najmniejszym z fiatów (126p) z Poznania do Neapolu, to był wówczas nie lada wyczyn.
Przyjęcie wszystkich włoskich koncertów było entuzjastyczne. Dwustu włoskich fanów, gromada moich przyjaciół i znajomych z wcześniejszych pobytów we Włoszech oraz nowi znajomi, ciągnęli za nami od koncertu do koncertu. Najbardziej prestiżowy był koncert w Positano – perełce Wybrzeża Amalfitańskiego. Tłum ludzi zebrał się wieczorem na plaży wokół sceny. Były bisy i wiwaty chyba do północy.
Nie obyło się też bez przygód. Na koncercie w Succivo jakiś rozentuzjazmowany fan odpalił racę w kierunku sceny. Trafiła Piotr Zandera w prawą dłoń akurat w czasie jego gitarowego solo. Oparzenie było poważne. Oberwała też gitara Gibson Les Paul opalona odpryskami racy. Piotrowi trzeba było aplikować silne środki przeciwbólowe. Z pomocą przyszła Lella – żona Salvatore, z zawodu pielęgniarka. Robiła Piotrowi domięśniowe zastrzyki, a reszta zespołu próbowała to uwieczniać na fotografiach. Nie obyło się też bez następnych przygód. Miejscowi złodzieje włamali się do jednego z samochodów i ukradli pudła z promocyjnymi kasetami zespołu. Już na drugi dzień można je było znaleźć na ulicznych straganach. Na koniec wszystkiego, przedstawiciel ZPR-ów, czy też PAGART-u, który przyjechał, aby „dostać swoją dolę”, został okradziony przez lokalnych cwaniaczków-kieszonkowców i bał się wracać do Polski bez pieniędzy. Sąsiedzi moich przyjaciół zorganizowali zrzutkę, aby mu pomóc.
Wróciliśmy z Neapolu szczęśliwie, spiesząc się, aby zdążyć na doroczny Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie. Miałem pojechać do Sopotu razem z zespołem. W Poznaniu czekała na mnie jeszcze większa niespodzianka. Danusia przez chwilę uśmiechała się tajemniczo, wreszcie wypaliła: „Załatwiłam dla nas obojga rejs po Morzu Śródziemnym. Statek wypływa za parę dni”.
Rozdział VII. – Rejs; publikacja 21 kwietnia 2023 →
← Rozdział V. Przed-ostatnie kawalerskie chwile
← Spis opublikowanych rozdziałów