Piotr Nowaczyk
Wspomnienia NIE-ujawnione
Rozdział 2
Adwokat Piotr Nowaczyk
Tabliczkę z moim nazwiskiem przykręcałem przy wejściu do Zespołu Adwokackiego Nr 13 rankiem dnia 8 marca 1985. Gdy przykręciłem drugą albo trzecią śrubkę ktoś zaszedł mnie z tyłu i zasłonił dłońmi oczy. Taka zabawa w „zgadnij, kto to?”. Nie miałem pojęcia kto to może być. Okazało się, że to znana pianistka Ania Organiszczak szła akurat na lekcje do pobliskiej szkoły muzycznej.
Zespół Adwokacki Nr 13 położony był dokładnie vis-a-vis wejścia do Sądu Rejonowego w Poznaniu. Odległość zmierzyłem krokami: 33 metry od drzwi do drzwi. No może od schodów do schodów. Położenie to było szczęśliwe i wygodne. Zdarzało się, że zabłąkany podsądny w ostatniej chwili rozglądał się za adwokatem. Wybór, często przypadkowy, padał na „trzynastkę”, bo było najbliżej. Bliskość ta sprawiała, że czasami, bez względu na pogodę, można było przebiec ten dystans w samej marynarce, z togą pod pachą, nie troszcząc się o płaszcz. Wierzchnie okrycie trzeba byłoby oddać do szatni, albo zostawić w pokoju adwokackim na pierwszym piętrze. Nie zapomnę, jak kiedyś, w czasie pierwszej zimy, przeszedłem tak przez ulicę w pogodny, choć mroźny poranek. Gdy jednak wracałem po kilkugodzinnej rozprawie na ulicy Młyńskiej szalała zamieć śnieżna. Było potwornie zimno i wiał przenikliwy mroźny wiatr. Nie wiele myśląc ubrałem togę, zapiąłem ją szczelnie na ostatni guzik i ruszyłem pędem do zespołu. Na chodniku wpadłem nieoczekiwanie na pana dziekana Witolda Knoppka. Spojrzał na mnie krytycznie zza okularów i zwrócił mi uwagę: „Kolego, zapomniał pan zdjąć togę.” „Tak jest panie dziekanie” – odpowiedziałem. Zdjąłem togę pośród szalejącej zawiei i pobiegłem dalej.
Moją praktykę rozpocząłem całkiem szczęśliwie. Pan mecenas Jan Biliński, z którym dzieliłem pokój oddał mi dwie tłuste i dobrze zapowiadające się sprawy „na dobry początek”. Miałem kilku własnych klientów, których sprawy prowadziłem jeszcze jako aplikant, chociaż rejestrowałem je wcześniej na nazwiska innych adwokatów, najczęściej Żanny Dembskiej i Antoniego Dynowskiego. Zaczęli trafiać się nowi klienci, czasem zupełnie przypadkowi, czasem poleceni. Marysia Kryszczyńska, koleżanka z podstawówki pracowała w Urzędzie Wojewódzkim w dziale spraw lokalowych i kierowała do mnie różnych interesantów w sprawach ustalenia wstąpienia w stosunek najmu. Była to procedura niezbędna (art. 691 kc) aby współlokatorzy, głównie członkowie najbliższej rodziny mogli uratować mieszkanie komunalne po zmarłym najemcy. Przez czas takiego procesu nie można było ich eksmitować. Nawet w przypadku przegranej nie orzekano eksmisji, a nawet w przypadku jej orzeczenia, nie wykonywano wyroku z braku lokali zastępczych. Można więc było, z wysokim prawdopodobieństwem uratować całej rodzinie dach nad głową na kilka dobrych lat. W czasach rosnącego kryzysu mieszkaniowego uratowanie mieszkania nawet na kilka lat było dużym sukcesem. Sprawy te nie były wcale dobrze płatne lecz przynosiły mi wiele satysfakcji.
Miałem coraz więcej obron w sprawach karnych. Pomagała mi w tym historia mojej asesury w Środzie Wielkopolskiej i fakt licznych wyroków uniewinniających jakie wtedy wydałem. Skądś wiedziano, że nie boję się Milicji Obywatelskiej i raczej mocno współczuję nieborakom, którzy czasem niesłusznie, albo przypadkowo, znaleźli się na jej celowniku.
Kiedyś, w jakąś sobotę albo niedzielę wracałem z naszej działki w Kowanówku. Objuczony torbami z warzywami i owocami wszedłem w sień naszej kamienicy przy ulicy Chełmońskiego 3. Gdy zapaliłem światło na klatce schodowej i spojrzałem w górę zobaczyłem w szybie okna na półpiętrze odbicie postaci mężczyzny dobijającego się akurat do drzwi naszego mieszkania. Facet na zmianę dzwonił naciskając przycisk i łomotał oburącz w drzwi. Lekko wystraszony wszedłem do góry. „O co chodzi?” – zapytałem. „Panie mecenasie, milicja mnie goni” – odpowiedział.
Wiodło mi się coraz lepiej. Spraw miałem stosunkowo dużo. Nie odmawiałem nikomu. Bywało, że ubogi klient polecał mnie komuś innemu, a ten płacił honorarium z nawiązką. „Przyjdzie panisko zapłaci za wszystko” – to powiedzenie sprawdzało się idealnie. Na trzech klientów, średnio jeden okazywał się hojnym. Na początku nie było wiadomo, który to. Przyzwoitość nakazywała przyjmować wszystkie sprawy, nie wybrzydzać, zwłaszcza na początku kariery. W rezultacie co roku miałem około 120 spraw. Wynik całkiem niezły. Był on porównywalny do statystyk starszych adwokatów, w tym mojego patrona i mecenasów z Zespołu Adwokackiego Nr 15, w którym odbywałem wcześniej aplikację. Byłem dla klientów bardzo otwarty i gotowy pomagać wszystkim. Miało to swoje, czasami zabawne konsekwencje.
Kiedyś nad ranem z soboty na niedzielę wróciłem z jakiejś podróży. W mieszkaniu było piekielnie zimno. Napuściłem wody do wanny i zanurzyłem się w gorącą kąpiel. Ledwo odtajałem usłyszałem dzwonek telefonu. Byłem sam w domu. Była chyba godzina 6:30. Myślałem sobie gorączkowo, kto to może dzwonić w niedzielę o tak dziwnej porze. Na samą myśl o tym, że miałbym wyjść gorącej wanny brały mnie dreszcze. Telefon nie przestawał dzwonić. Pomyślałem o znajomych z zagranicy, którzy czasami mogli dodzwonić się do Poznania jedynie w sobotę albo w niedzielę. Może naprawdę stało się coś ważnego?
Wreszcie zaniepokojony wyskoczyłem z gorącej wanny. Mokry, ociekający wodą, zawinięty w mały ręcznik pobiegłem przez zimne mieszkanie do telefonu. „Nareszcie! – usłyszałem obrażony głos starszej pani, mojej klientki, emerytowanej nauczycielki historii – „Zaraz u pana będę panie mecenasie” – zakomunikowała. Dzwoniąc zębami zebrałem wszystkie siły, żeby zapytać: „A co się stało?” „Nie wyobraża pan sobie panie mecenasie, tez drań zmienił zamek w drzwiach” – zakomunikowała klientka, mówiąc najprawdopodobniej o swoim lokatorze, z którym miała spór. Nie wytrzymałem. Dygotałem cały, dzwoniłem zębami, szczęki zaciskały mi się z zimna i ze złości, nie mogłem dojść do głosu. Zebrałem się w sobie i nadludzkim wysiłkiem opanowując dygotanie wycedziłem przez zaciśnięte zęby: „Niech pani wezwie ślusarza!” „Ślusarza?” – zdziwiła się kobieta – „Pan zwariował panie mecenasie? Przecież jest niedziela!”
Rozdział III – “Hard headed woman” – Czyli… →
← Rozdział I. Czy trzynastka może być szczęśliwym znakiem
← Spis opublikowanych rozdziałów