XXVIII. Archibald

XXVIII. Archibald

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 28

Archibald

 

Poszedłem do pracy. Firma prawnicza Law Offices of S.G. Archibald mieściła się w prestiżowej VIII-ej dzielnicy Paryża, przy avenue de Messine nr 10, tuż obok eleganckiego Parc de Monseau. Był poniedziałek, godzina 9:00. Recepcjonistki zdziwiły się nieco tak wczesną godziną mojego pojawienia się. Zostało to jednak zauważone i pozytywnie skomentowane.

Zajął się mną mecenas de Vilmuorin i Madame Claudette Stringer, office manager tej firmy. Biura mieściły się na pięciu piętrach eleganckiej zabytkowej kamienicy. Oprowadzono mnie i przedstawiono pracownikom. Na początek posadzono mnie w bibliotece. Miałem tam urzędować aż znajdzie się dla mnie jakieś wolne biurko. Miało to dobre strony. Do biblioteki ciągle ktoś po coś zaglądał. Miałem więc okazję poznać wiele osób. Wszyscy też wiedzieli, że w bibliotece siedzi adwokat z Polski. Byłem więc przedmiotem nieukrywanego zainteresowania.

Sama biblioteka była niezwykła. Książki ustawiane były tematycznie, poszczególnymi dziedzinami prawa. Zdumiewały mnie dziedziny prawa nie znane wówczas w Polsce. Kto wówczas w naszym kraju uprawiał prawo farmaceutyczne, kosmiczne, sportowe, a nawet „psie prawo”. Tymczasem nawet to ostatnie miało swoje liczne opracowania dotyczące: szczepień, mieszania ras, odpowiedzialności za szkody, nocne hałasy itp. Całe rzędy książek francuskich, amerykańskich i kanadyjskich robiły wielkie wrażenie. Pan S.G. Archibald był Kanadyjczykiem. Kancelarię otworzył w Paryżu jeszcze przed pierwszą wojną światową. Lista klientów była imponująca: David Rockefeller, księżna Rochambeau, Ritz Hotel – tyle pamiętam ze spisu otworzonego na chybi trafił na literze „R”.

W Polsce kiełkowało wówczas prawo spółek. Przeproszono się z przedwojennym kodeksem handlowym. Otwarto gospodarkę dla prawie wszystkich dziedzin. Każdy kto mógł zakładał spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością i rejestrował ją w sądzie. Gdy przed wyjazdem zakładaliśmy z Danusią naszą spółkę, mój bardzo dobry kolega adwokat Marcin Majewski podyktował mi z pamięci projekt aktu notarialnego w dziewięciu albo dziesięciu paragrafach. W Paryżu wiadomość o tym, że w Polsce można sporządzić umowę spółki na jednej kartce papieru wywołała sensacje i niedowierzanie. Pokazano mi umowy spółek na kilkudziesięciu stronach. Moi nowi koledzy stwierdzili, że dobrze że przyjechałem, bo muszę się jeszcze dużo nauczyć, bo również polscy adwokaci w Polsce będą kiedyś pisać umowy na kilkadziesiąt stron.

Ale jak tu napisać umowę na kilkadziesiąt stron? – pytam. „Normalnie, na komputerze. Bierzesz gotowy wzór i przerabiasz. Wstawiasz fragmenty z innych umów, kopiujesz, przenosisz, wklejasz, dopisujesz brakujące fragmenty, drukujesz, poprawiasz, robisz następną wersję itd.”.

Oniemiałem. Żaden z moich polskich kolegów adwokatów nie używał wówczas komputera! W tamtych czasach pisało się wszystko na maszynie. Papier wkręcało się z odpowiednią ilością kopii przekładanych kalką. Pismo trzeba było mieć z góry ułożone w głowie, żeby niczego w nim nie poprawiać. Pisma były więc zwięzłe i krótkie, po to, aby zmieścić się w dwóch albo trzech „wkręceniach” papieru w wałek maszyny do pisania. Drukarek nie było. Kserograf należał do nowych wynalazków i aby zrobić na nim odbitkę należało wyjść do miasta, udać się do odpowiedniego punktu, stanąć w kolejce i zapłacić za każdą odbitkę, nieraz bardzo marnej jakości. Kserografów nie było wówczas nawet w sądach i biedne sekretarki przepisywały wszystko na maszynach do pisania. Adwokaci pisali sami albo dyktowali pisma zawodowym maszynistkom. Na mojej ulicy Chełmońskiego pod numerem 7 mieściło się Biuro Pisania na Maszynie, do którego do przepisania przywożono z całego Poznania stosy papierów pisanych ręcznie. Stukot maszyn do pisania był więc stałym elementem mojej ulicy i mojego rodzinnego domu. Moja mama przynosiła do domu do przepisania różne roboty zlecone. Czasem dorabiała przepisując po nocach cudze prace magisterskie i doktorskie.

Na avenue de Messine nie było żadnej maszyny do pisania. Łomot maszyn zastąpiony został przez ledwo słyszalny szelest klawiszy komputerów. Intensywność tego szelestu zależała od długości paznokci piszącej osoby. „Jeśli chcesz, znajdziemy ci w piwnicy maszynę do pisania, ale uprzedzam – będzie baaardzo staaara” – zlitowała się nade mną jedna z sekretarek. Faktycznie, na drugi dzień znalazłem przy moim stanowisku w bibliotece prawdziwe cacko – eklektyczną maszynę do pisania. O takiej maszynie, po nocach, śniła zapewne w Polsce każda sekretarka. Jedną jedyną, nieco podobną, lecz dużo gorszą, miała sekretarka prezesa Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu.

Ta „baaardzo staaara” maszyna przyniesiona z paryskiej piwnicy mojego nowego biura wywoływała zainteresowanie każdej osoby wchodzącej do biblioteki. Wszyscy starali się przypomnieć sobie kto ostatni na niej pisał i ile to lat temu wyniesiono ją do piwnicy. Fakt, że polski adwokat chce na niej jeszcze pracować był dla wszystkich sensacją. Zrozumiałem, że robię „obciach” i że czas najwyższy przestawić się na komputer. Dziś wydaje się to proste i oczywiste. W tamtych czasach polscy prawnicy nie wiedzieli co to jest informatyka. Zawód informatyka nie istniał, a jeśli już ktoś znał się na komputerze, to mylono informatykę z elektroniką. O programistach i programowaniu moja Ojczyzna miała dowiedzieć się kilka, albo kilkanaście lat później.

Mam w życiu szczęście. Wielokrotnie tak zwanym „przypadkiem” trafiałem we właściwe miejsca, we właściwym czasie. Przy okazji również „przypadkiem,” trafiałem na ludzi bardzo życzliwych i pomocnych. Część z nich stawała się prawdziwymi przyjaciółmi. Wielu innych zachowałem we wdzięcznej pamięci pielęgnując ich zasługi wobec mnie. Bywa bowiem, że drobna rada, wskazówka udzielona we właściwym momencie albo pomoc okazana niby przypadkiem w danej chwili, mogą mieć wielkie znaczenie w ważnych momentach naszego życia. Nawet po wielu latach mogę każdemu znajomemu przypomnieć co mu konkretnie zawdzięczam. Takie moje „przypomnienia” wywołują czasami niedowierzanie, bo ludzie często nie pamiętają co powiedzieli albo co zrobili, nie wiedząc, że miało to akurat wielkie znaczenie, a czasami wręcz mogło przyczynić się do ważnych wyborów życiowych.

Kilka osób zajęło się moją „edukacją komputerową”. Terminologia była francuska. Francja lansowała wówczas „własną drogę” do informatycznych technologii. Z dumą chwalono się francuskimi wynalazkami. Minitel – to był wówczas flagowy francuski produkt instalowany prawie w każdym domu. Było to połączenie telefonu, telegrafu i dalekopisu. Przyrząd ten jest dziś zupełnie zapomniany. Sieć komputerowa opierała się wówczas na systemie AS-400. Jego rozgryzienie było dla mnie bardzo trudne. Sekretarka Annick, która poświęcała mi najwięcej czasu, po latach wyznała, że obserwując popełniane przeze mnie błędy, pierwszy raz w życiu miała wrażenie, że włosy stają jej dęba na głowie.

Gdy po paru tygodniach opanowałem już jako tako system AS-400, przez kancelarię przeszła informatyczna rewolucja. Zakupiono komputery nowej generacji, wymieniono cały sprzęt i zainstalowano nowy program Word Perfect. Wszystko było inne. Wszystkie komendy były inne. Trzeba było uczyć się wszystkiego od początku, tym razem po angielsku. Pisało się teraz białymi literami na niebieskim tle. Wcześniej pisaliśmy zielonymi albo bursztynowymi literami na ciemnym ekranie. Chyba szczęśliwie dla mnie, akurat nowego systemu musieli nauczyć się wszyscy, a ja równo z nimi. Francuzom przychodziło to trudniej niż pracującym w firmie Amerykanom i Kanadyjczykom. Narodowości w firmie było wiele, chyba kilkanaście. Oprócz Francuzów, Amerykanów i Kanadyjczyków pamiętam: Niemców, Szwajcarów, Anglików. Wśród sekretarek była dziewczyna z Mauritius, Holenderka, Marokanka, Włoszka. Doszedł praktykant z Luksemburga.

Wdrożenie nowego systemu komputerowego odbywało się bardzo powoli i nie bez kłopotów. Moją najlepszą wówczas koleżanką była Valerie Masset-Branche – córka ambasadora Francji w Pakistanie. Pracowała nad pewną umową przez całą noc. Gdy nad ranem chciała ją wydrukować cały tekst zniknął. Przepadł gdzieś w informatycznej przestrzeni. Na wyplutej przez drukarkę jednej kartce papieru pokazała się raptem jedna zaledwie poprzeczna gruba kreska. Gdy na drugi dzień przyszliśmy do pracy, na drukarce tej znaleźliśmy przyklejoną kartkę z dość filozoficznym tekstem: „Człowiek może jest omylny, lecz tylko komputer potrafi wszystko spieprzyć”.