XIII. Ciemne chmury

XIII. Ciemne chmury

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 13

Ciemne chmury

Janusz był super facetem. Mieć takiego teścia chciałby każdy zięć. Zgadzaliśmy się w poglądach, opiniach i gustach. Wobec jego choroby i naszych rzadkich wizyt w Pile mieliśmy za mało okazji pogadać ze sobą sam na sam. Bardzo tego żałuję.

Jego stan zdrowia pogarszał się dramatycznie. Mało kto chciał w to uwierzyć. Mężczyzna 50-cio letni, silny jak tur, wesoły, towarzyski, przyjazny ludziom, wytrwale pracujący – staje nagle na krawędzi życia. Wiadomość ta nie docierała do jego znajomych. Spotkałem kiedyś na ulicy przed Collegium Juridicum w Poznaniu pewnego znanego prawnika, pracownika tej uczelni, doktoryzowanego i habilitowanego, który był częstym gościem w domu moich teściów, uczestnikiem wielu biesiad, w tym naszego wesela. Powiedziałem mu, że z Januszem jest kiepsko, że leży ciężko chory w poznańskim szpitalu, tu niedaleko. „Może by go pan odwiedził?” – zaproponowałem. Do dziś pamiętam odpowiedź: „Nie, nie. Teraz nie, ale jak tylko wyzdrowieje i dojdzie do siebie to zadzwońcie po mnie, chętnie przyjadę”.

Miałem teścia zbyt krótko. Zmarł w wieku 50 lat, niecałe pół roku po naszym ślubie. Jego śmierć zmieniła całe nasze życie. Zdzisia została sama z piątką dzieci, z których tylko Mariola i Danusia były samodzielne. Iwona, najlepsza szefowa kuchni jaką znam, ledwo osiągnęła pełnoletność. Miała jeszcze do skończenia szkołę gastronomiczną. Najmłodsza Magda miała zaledwie 10 lat. Zauważyłem kiedyś stojąc za jej plecami na podwórzu jak na zakurzonej pokrywie silnika stojącego tam samochodu napisała palcem dużymi literami: „TATUŚ ZMARŁ”.

Tragedia wstrząsnęła wszystkimi. Skończyły się dobre czasy. Zakład garbarski wymagał sporych nakładów i modernizacji. Mój młody szwagier Marek miał zaledwie 16 lat. Bohatersko podjął się jego dalszego prowadzenia. Podziwiam go za to do dziś. Było to zdecydowanie ponad siły tego ambitnego i pracowitego chłopca. Zawód garbarza jest niezwykle ciężki i nieprzyjemny. Całe dnie w oparach chemikaliów. Do tego potrzebne jest znakomite zdrowie i kondycja fizyczna. Skomplikowane procesy garbowania są inne dla każdego gatunku skór. Trzeba znać dokładne proporcje różnych składników chemicznych. Nie wolno było się w niczym pomylić. Ceną każdej pomyłki była zniszczona skóra. Za jej złe wyprawienie klient nie będzie płacił, a za zniszczone mienie trzeba mu wyrównać stratę. Potrzebna jest cierpliwość i duże zdolności manualne. Skóry trzeba było „wyrzynać”, czyli skrobać specjalnymi nożami ich „lewą stronę” tak aby były cienkie i lekkie. Nie można było z tym wyrzynaniem przesadzić bo skóra zbyt cienka gubiła włos, który wypadał z drugiej strony. Janusz nie zdążył nauczyć syna zawodu. Marek chodził do szkoły i chciał zostać mechanikiem samochodowym. Wszelkie recepty, znajomość technik i cały zapas doświadczeń Janusz zabrał ze sobą do grobu. Marek musiał praktycznie uczyć się wszystkiego od początku, głównie na błędach, za które Zdzisia musiała płacić klientom. Żeby prowadzić garbarnię trzeba było mieć zapewnione dostawy właściwych chemikaliów, a tych nie było w wolnej sprzedaży. Wszystko trzeba było załatwiać po znajomości. Takich możliwości nie miał mój 16-letni wówczas szwagier.

Garbarnia zaczęła więc przynosić straty. Do tego doszła pierwsza ciepła zima. Ludzie przestali nosić futra i kożuchy. Czapki z lisa albo futrzane kołnierze zimowych płaszczy stały się przeżytkiem. Zmieniła się moda. Lekkie sportowe okrycia zastąpiły pelisy, gabardynowe płaszcze, futra i kożuchy. Do głosu dochodzili ekolodzy i różni inni „zieloni”. Likwidowano okoliczne farmy lisów i norek. Do minimum zmalała hodowla królików i owiec. Nawet myśliwi przynosili coraz mniej skór ubitych dzików, saren i zajęcy, bo ich eksponowanie w domu stało się niemodne.

Nigdy wcześniej nie myślałem, że porzucę swój ukochany rodzinny Poznań. Również Danusia dużo wcześniej chciała przenieść się z Piły do Poznania. Z Poznaniem wiązaliśmy plany i nadzieje na karierę zawodową. Piła była wówczas dla prawników miastem zupełnie nieciekawym. Myśleliśmy o tym aby sprzedać dom w Pile i kupić coś w Poznaniu. Różnice w cenach nieruchomości były jednak straszne. Do tego, w latach upadającego komunizmu szalała gigantyczna inflacja. Dziś mówi się o inflacji 3% albo 4 % rocznie. Wówczas inflacja wynosiła 40-60% miesięcznie, a nie rocznie. Można więc było na początku miesiąca sprzedać dom a pod koniec tego samego miesiąca mieć pieniądze na zakup połowy takiego samego domu, za następny miesiąc na jego ćwiartkę, a za trzy miesiące już praktycznie na nic. Władza ludowa dodrukowywała nowe banknoty o coraz wyższym nominale. Krach ekonomiczny wisiał w powietrzu. Nikt nic nie chciał sprzedać. Każdy wolał trzymać to co ma, aby nie zostać z walizką pełną niewiele wartych pieniędzy.

Nagła śmierć Janusza postawiła wszystko na głowie. Nadto Danusia po zdanym egzaminie sędziowskim musiała zrezygnować z pracy w wymiarze sprawiedliwości. Musiała zrezygnować z wymarzonego zawodu sędziego, bo została żoną adwokata, a w tamtych czasach przepisy nie pozwalały na łączenie tych dwóch zawodów w jednej rodzinie. Przygotowywała się intensywnie do egzaminu radcowskiego. Była w ciąży z Izabelą. Termin egzaminu radcowskiego pokrywał się z terminem planowanego porodu. Doszło zatrucie ciążowe. Na egzamin radcowski Danusia poszła w moich butach. Obrzęk stóp sprawił, że nie mogła już założyć żadnych swoich butów.

Zdała egzamin szczęśliwie, a ja, dwie godziny później, zapakowałem ją w samochód i odwiozłem prosto do wojskowego szpitala w Wałczu, gdzie ordynatorem kliniki położniczej był najlepszy w województwie pilskim ginekolog i położnik, doktor Jerzy Płatek.