XII. Trudny rok 1986

XII. Trudny rok 1986

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 12

Trudny rok 1986

 

Mój teść ciężko zachorował. Byliśmy razem w Kopenhadze. Był cholernie mroźny lutowy dzień. Wiał przenikliwy wiatr od strony portu. Janusz nagle stanął jak wryty pośrodku ulicy. Dopadł go przenikliwy ból w nodze. Wiedzieliśmy, że cierpi na tzw. zespół Leriche’a, czyli niedrożność aortalno-biodrową, spowodowaną zwężeniem lub niedrożnością aorty brzusznej i zwężeniem tętnic biodrowych. Paskudna ta dolegliwość dopadała go od czasu do czasu w czasie marszu, w czasie mrozu, po nieprzespanej nocy albo po wypaleniu zbyt wielu papierosów. Tym razem wiadomo było, że jest bardzo niedobrze. Jeszcze z zagranicy telefonowaliśmy do poznańskiego szpitala, aby załatwić mu łóżko i natychmiastowe leczenie. Wróciliśmy do Polski jak można było najszybciej i położyliśmy go w szpitalu.

Pod koniec marca prasa doniosła o włamaniu do katedry w Gnieźnie. Złodzieje rozłupali srebrną trumnę Świętego Wojciecha. Zniszczyli relikwiarz, odłupali łomem figurę pierwszego polskiego świętego i przetopili ją na srebrne łańcuszki, które później sprzedali. Ja, syn księgowych Księgarni Świętego Wojciecha – jedynej w komunistycznej Polsce prywatnej katolickiej firmy byłem jakoś dziwnie mentalnie i faktycznie związany, zarówno z tą instytucją jak i z jej patronem. Jako prawnik i jako Polak zastanawiałem się nad stopniem schamienia niektórych osobników wywodzących się z polskiego narodu. „Jakim chamem trzeba być, żeby łomem rozłupać trumnę pierwszego polskiego świętego? Jakim chamem trzeba być, aby z wieka tej trumny odłupać zabytkową figurę świętego, a następnie przetopić ją i przerobić na łatwo sprzedawalne srebrne łańcuszki? Na pytania te nie mogłem udzielić sobie odpowiedzi. No, może do czasu…

Osiem lat później, w maju 1994 roku przypadały obchody 50-lecia bitwy pod Monte Cassino. Na wzgórzu Monte Cassino miało odbyć się międzynarodowe spotkanie weteranów. Zapowiedzieli się Niemcy, Włosi, Francuzi, Amerykanie i inni. Mieli oczywiście przyjechać Polacy, którzy tę bitwę rozstrzygnęli bohaterskim szturmem na bronione przez elitarne oddziały SS ruiny zbombardowanego wcześniej klasztoru Świętego Benedykta. Polskich weteranów nie miał kto wesprzeć w zbieraniu środków na ten wyjazd. Mieli wówczas średnio po 70 lat. Jako żołnierze Armii Generała Andersa zaznali w powojennej Polsce wielu represji i nieprzyjemności. Utrzymywali się w większości z niskiej emerytury, a niektórzy byli już bardzo słabego zdrowia. Właśnie w tym momencie znalazł się oszust, który zaoferował im zorganizowanie taniego wyjazdu na organizowane obchody. Pobrał od naszych bohaterów zaliczki na wyjazd i zniknął z tymi pieniędzmi. Doszło do międzynarodowej kompromitacji. Na obchodach bitwy zabrakło tych, którzy ją wygrali. Oszust zniknął z przywłaszczonymi pieniędzmi. Aresztowano go po jakimś czasie w Tunezji.

Dziś jeszcze zastanawiam się jako prawnik i jako Polak, które z tych przestępstw było większym chamstwem wobec polskiej kultury, historii i tradycji? Rozłupać grób pierwszego polskiego świętego i przetopić go na srebrne łańcuszki, czy okraść emerytowanych weteranów w 50-tą rocznicę bitwy pod Monte Cassino?

W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 w reaktorze Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej nastąpiła awaria. Do dziś nie wiadomo dokładnie co się stało. Doszło do katastrofalnego pożaru i wybuchu jednego z reaktorów jądrowych. Radioaktywna chmura z uszkodzonego reaktora szybko dotarła nad nasz kraj. Fakt awarii odkryły szwedzkie sejsmografy. Michaił Gorbaczow – ówczesny GenSek, czyli Generalny Sekretarz Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, kłamał jak z nut, wmawiając światu, że nic się nie stało. Przez całe trzy dni zaprzeczał oczywistym faktom. Akurat trzech dni potrzeba było, aby zażyć płyn Lugola (roztwór wodny jodu) i uchronić organizm przed skutkami radioaktywnego promieniowania. Na kraje całej Europy Wschodniej i Centralnej opadł radioaktywny pył. Na ratunek płynem Lugola albo zwykłą jodyną było już za późno. Kłamliwa propaganda radziecka wmawiała całemu światu, że nie stało się nic wielkiego. W polskiej telewizji zasiedli różni wynajęci eksperci zapewniając, że to nic groźnego. Któryś dziennikarz zapytał zgromadzonych w studio ekspertów, czy nie należy obawiać się wiosennych opadów, bo przecież za chwilę spadnie na nas radioaktywny deszcz. Któraś z pań profesor roześmiała się od ucha do ucha zapewniając, że to świetnie, bo jak spadnie deszcz to skorzystają na tym nasze nowalijki, które właśnie dorastają i kwitną. 

Radio Wolna Europa donosiło, że radioaktywna chmura zagęszcza się nad Poznaniem.  Niewiele myśląc, wsiedliśmy z Danusią w nasz Oldsmobile i pojechaliśmy w Karkonosze. Po długim majowym weekendzie zaczynała się tam Szkoła Wiosenna SSPONZ. Organizował ją mój przyjaciel Wojciech Kuzan ze swoją nowo poślubioną małżonką Barbarą. Oboje wspominali, że to ja byłem ponoć „przyczyną sprawczą” ich małżeństwa. Wojtek był szefem Koła Środowiskowego SSPONZ w Łodzi, a Basia studiowała w Kaliszu. Rok wcześniej odbywała się Szkoła Letnia SSPONZ w Pucku albo w Jastrzębiej Górze, nad Bałtykiem. Przyjechał na nią z Kalisza tylko jeden człowiek – przewodniczący kaliskiego koła SSPONZ. Opieprzyłem go za to, że przyjechał sam. Co to za przewodniczący, który jeździ sam na imprezy a nie zabiera na nie ludzi, którzy wybrali go na tę funkcję. Chłopak przejął się na tyle, że wieczorem zniknął. Pojechał w nocy do Kalisza i wrócił następnego dnia z dwiema dziewczynami – Barbarą i jej koleżanką. Wojtek zakochał się w Barbarze i tak zostali razem. Brali ślub akurat w przeddzień naszego wyjazdu przez Kraków do Odessy i dalej na rejs po Morzu Śródziemnym. Wojtek zapraszał nas na wesele w Koninie, „bo to przecież po drodze między Piłą a Krakowem”. Moja Danusia pomyślała wówczas, że chyba zwariowałem, a ten cały SSPONZ to banda wariatów żyjących od imprezy do imprezy.

Nasze żony przypadły sobie do gustu i zaprzyjaźniły się. Cieszyliśmy się z tego wszyscy. Uciec z napromieniowanego radioaktywnym pyłem Poznania w spokojne Karkonosze i znaleźć się wśród przyjaciół SSPONZ-owców było dla mnie bardzo ważne. Czas mijał przyjemnie i wesoło. Uczestniczyliśmy w wykładach i dyskusjach, łaziliśmy po górach, a wieczorem bawiliśmy się tańcząc albo śpiewając przy gitarze. 

Wyruszyliśmy z powrotem do Poznania dopiero 18 maja. Tego dnia bowiem wypadały 40-te urodziny Leszka Weresa, naszego wielkiego SSPONZ-owskiego guru, człowieka o osobowości niezwykle barwnej. Leszek był już wówczas „Naczelnym Astrologiem PRL”. Badanie horoskopów i wróżenie przyszłości z gwiazd wciągnęło go tak głęboko, że poza najbliższymi przyjaciółmi, część otoczenia uważała go za nawiedzonego dziwaka, a druga część, znacznie liczniejsza, garnęła się do niego tabunami, chcąc lepiej poznać swoją przyszłość. Urodziny Leszka Weresa były co roku dla nas wszystkich kultowym wydarzeniem. Brało się butelkę i szło bez specjalnego zaproszenia na imprezę do jego mieszkania, którego adres znali wszyscy. Bywało, że towarzystwo siedziało w kucki na podłodze, bo dla gości nie starczało miejsc na krzesełkach i kanapie. Wytłumaczyłem Danusi, że wrócić na te jego 40-te urodziny to mój obowiązek. Oldsmobile przywiózł nas bezpiecznie do Poznania. Trafiliśmy wieczorem pod znany adres i… okazało się, że … jesteśmy jedynymi gośćmi. 

Leszek z Dorotą przyjęli nas lekko zakłopotani. Ich telefon dzwonił co pięć minut. Ktoś składał życzenia jubilatowi, ktoś zapowiadał, że jest już w drodze i zaraz dotrze „na imprezę”. Tymczasem 40 letni jubilat, nasz guru Leszek Weres, dziękując za składane życzenia, cierpliwie i wykrętnie tłumaczył dzwoniącym przyjaciołom, że właśnie „zmieniły mu się tranzyty” i w związku z tym on już nie będzie, a może nawet nie może, wyprawiać swoich urodzin. Zdumieni przyjaciele, których głosy rozpoznawałem w telefonie, nie mogli w to uwierzyć. Leszek dawał mi palcem znak, żebym nie odzywał się, żeby nikt z dzwoniących nie usłyszał, że tu jesteśmy. Przyglądałem się staremu przyjacielowi z niedowierzaniem. Świat się zmienia. Astrolog przestaje obchodzić dzień rocznicy swoich własnych urodzin, bo jakieś tam tranzyty mu się pozmieniały? Czterdzieści lat minęło … i co?

Następnego dnia wróciłem do pracy. Czekało mnie sporo zaległej korespondencji, a w niej niepozorne zawiadomienie. Ustanowiono mnie obrońcą z urzędu w sprawie karnej niejakiego Krzysztofa S., oskarżonego o kradzież z włamaniem. Niby jakaś tam kolejna „urzędówka”, której powinien podjąć się wyznaczony adwokat w zamian za groszowe wynagrodzenie, płatne po paru miesiącach przez sąd, czyli przez Skarb Państwa. Przyjmowałem dotąd wszystkie „urzędówki” z pokorą. Taki już jest los adwokata, że czasami ktoś, sąd albo prokurator, wyznaczy go do obrony powołując się na tzw. „prawo ubogich”, czyli prawo do obrony oskarżonych, których nie stać na opłacenie obrońcy z wyboru. 

Przejęty byłem pogarszającym się stanem zdrowia mojego teścia. Leżał w szpitalu. Chodził z coraz większym trudem. Amputowano mu palec stopy. Przebąkiwano o konieczności amputacji nogi. Noga puchła do zatrważających rozmiarów. Prawdopodobnie przyplątał się rak krwi. 

Dookoła zaczynano mówić o coraz groźniejszych skutkach awarii Czarnobyla. Ludzie zapadali na różne dolegliwości. Przy okazji okazało się, że radioaktywna chmura z Czarnobyla wyrządziła najwięcej szkód zatrzymując się: nad Poznaniem i nad Śnieżką – najwyższym szczytem Karkonoszy, pod którym przebywaliśmy kilkanaście dni z Danusią. Nie oglądaliśmy w tym czasie telewizji, nie czytaliśmy żadnych gazet, bo tak jak dziś jedne i drugie kłamią, wmawiając widzom i czytelnikom wersje zaprogramowane i zaplanowane przez jakieś siły stojące za plecami wydawcy, wynajętych dziennikarzy i wybranych „ekspertów”.  

Przeoczyłem więc wiadomość o popełnionym przestępstwie w Katedrze Świętego Wojciecha w Gnieźnie. Mówiła o nim cała Polska. W szoku byli moi rodzice. Praktycznie całe swoje życie zawodowe przepracowali w Księgarni Świętego Wojciecha. Większość ich znajomych i kolegów wywodziła się spośród pracowników tej katolickiej firmy. Aktem profanacji trumny świętego zszokowany był sam Papież Jan Paweł II, u którego moja mama była na audiencji w Watykanie z kilkoma pracownikami Księgarni. Podczas mszy św. z okazji 1.000-lecia śmierci św. Wojciecha papież Jan Paweł II nazwał relikwie naszego patrona „największym skarbem naszego narodu”. I nagle rozeszła się wiadomość, że osobnik, który wyrwał łomem srebrne wieko trumny świętego Wojciecha nazywa się Krzysztof S., a jego obrońcą ustanowionym z urzędu został … adwokat Piotr Nowaczyk.

Niepozorne zawiadomienie o ustanowieniu mnie obrońcą jakiegoś tam włamywacza oznaczało obronę człowieka, który popełnił nieprawdopodobne łajdactwo. Nie podjąłbym się jego obrony za żadne pieniądze, gdyby chciała tego jego rodzina lub on sam. Co miałbym powiedzieć moim rodzicom? Jak zareagowałaby Księgarnia Świętego Wojciecha? „Ten mały Piotruś, którego znamy od dziecka, broni tego łajdaka?” – mogłem sobie wyobrazić takie komentarze. W Poznaniu było stu kilkunastu praktykujących adwokatów. Żaden z nich nie miał takich obiekcji i osobistych powodów do odmówienia tej usługi. Znaleźliby się koledzy, którzy przyjęliby taką obronę ze względów prestiżowych, trochę dla sławy, bo proces miał zainteresowanie całej polskiej prasy i telewizji. Pomyślałem naiwnie, że jeśli wyłożę szczerze swoje obiekcje i przedstawię swoją sytuację, to napotkam na zrozumienie. Myliłem się.

Mój wniosek o zwolnienie mnie z obowiązków obrońcy Krzysztofa S. otworzył przysłowiową Puszkę Pandory. Pierwszy wściekł się prokurator prowadzący sprawę. Prokuratorzy raczej mnie nie lubili. Pamiętano rekord uniewinnień województwa poznańskiego, jaki pobiłem będąc jeszcze młodym asesorem w Środzie Wielkopolskiej. Uniewinniając kilkunastu ludzi w ciągu roku popsułem statystykę „skuteczności” Prokuratury, zraniłem ambicje niektórych prokuratorów, a przynajmniej jednemu z nich opóźniło to awanse w karierze. Konieczność ustanowienia nowego obrońcy opóźniała śledztwo, które ponoć było już zakończone. Ten, który prowadził śledztwo, podobno wszystko już zrobił, pozostało mu jedynie zapoznanie podejrzanego z aktami i wniesienie aktu oskarżenia. 

Pan prokurator doniósł na mnie do Okręgowej Rady Adwokackiej. Zażądał wszczęcia wobec mnie postępowania dyscyplinarnego. Zrobiła się chryja. Rada była podzielona. Na posiedzeniu przeważały głosy wobec mnie niechętne: „To ten młokos, co dopiero zdał egzamin adwokacki a już jeździ amerykańskim samochodem!”, „Ożenił się bogato, to teraz robić mu się nie chce!”. Najgłośniej grzmiał adwokat K. z Konina, nota bene teść mego przyjaciela astrologa Leszka Weresa: „Mój ojciec bronił z urzędu Greisera, zbrodniarza wojennego, a temu smarkaczowi nie chce się bronić włamywacza!?”. Po naradzie i głosowaniu zdecydowano o przekazaniu sprawy rzecznikowi dyscyplinarnemu.

Sprawa zrobiła się dość głośna. Plotkowano o niej i komentowano ją chętnie, bo przecież stałem się wdzięcznym tematem do plotek. „Za szeroko poszedłeś” – wytłumaczył mi Andrzej Radzicki – przyjaciel adwokat, któremu pomagałem w prowadzeniu jego spraw. Miał na myśli mój głośny ożenek, amerykański samochód, a przy tym całkiem bujny rozwój mojej własnej kancelarii. Faktycznie, towarzystwo naszych bliźnich często czeka na potknięcie się kogoś, komu nagle zaczyna się powodzić. 

Agorą dla plotkarzy był wówczas bufet na pierwszym piętrze Sądu Rejonowego w Poznaniu przy ulicy Młyńskiej. To tam, od samego rana, a później w przerwach rozpraw, zasiadali przy stolikach sędziowie, adwokaci, rzadziej prokuratorzy i – „obrabiali cztery litery” temu, kto akurat podpadł. Znam przypadki osób, które od rana przesiadywały w tym bufecie, nie po to aby coś zjeść albo czegoś dowiedzieć się, lecz po to aby swoją obecnością zablokować plotkowanie na ich temat. Miałem to wszystko gdzieś. Naiwnie obstawałem przy swoich racjach, wierząc jeszcze w jakąś sprawiedliwość, koleżeństwo i lojalność adwokackiego środowiska. 

Moją sprawą zajął się z ochotą rzecznik dyscyplinarny, pan mecenas Henryk S., zwany potocznie „Krwawy Heniu”. Swoją funkcję rzecznika dyscyplinarnego rozumiał pryncypialnie: „Oskarżyć każdego, kogo się da, dla dobra Adwokatury”. […] Wykonywał swoją funkcję bezwzględnie. Różnił się tym wzorowo od rzeczników dyscyplinarnych innych izb, zwłaszcza warszawskiej, gdzie często ślamazarnie, nieudolnie, a nawet celowo źle, prowadzono postępowania dyscyplinarne tak długo, aż obwiniony delikwent doczekał się przedawnienia ścigania. Andrzej Hermeliński, mój późniejszy kolega, do niedawna Przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej, a wcześniej sędzia Trybunału Konstytucyjnego RP, wyjaśnił mi to tymi słowami: „Wiesz Piotrze, sądy dyscyplinarne są sądami koleżeńskimi, ale sąd warszawski jest sądem wyjątkowo bardzo koleżeńskim”. 

„Krwawy Heniu” koleżeńskim nie był i wniósł przeciwko mnie akt oskarżenia. Stanąłem więc przed sądem dyscyplinarnym. Oskarżono mnie o to, że naruszyłem podstawowe obowiązki adwokata wynikające z Ustawy Prawo o Adwokaturze, odmówiłem obrony będąc wyznaczony obrońcą z urzędu, naraziłem na opóźnienie rozpoczęcie procesu karnego, a nadto będąc adwokatem, pozwoliłem sobie na negatywną ocenę zachowania klienta, którego miałem bronić, podczas gdy ustawa i zasady wykonywania zawodu nakazują podejmowanie działań wyłącznie na korzyść bronionej osoby. 

Powiało grozą. Broniłem się jak umiałem najlepiej. Obrony Krzysztofa S. nie przyjąłem, więc nie był on moim klientem. Przyczyny odmowy ujawniłem szczerze, odsłaniając od razu, bez ogródek moją sytuację osobistą i rodzinną, a także wychowanie w rodzinie pracowników Księgarni Świętego Wojciecha, w specyficznej atmosferze kultu tego świętego. Te przyczyny odmowy ujawniłem w zaufaniu do starszych kolegów zasiadających w Okręgowej Radzie Adwokackiej, którą przecież wybieramy kadencyjnie, po to aby nas rozumiała, reprezentowała i broniła, a nie oskarżała w poniżającym postępowaniu dyscyplinarnym, gdzie uczciwy adwokat ujawniając swoje poglądy narażony zostaje na karę i potępienie środowiska. 

Sąd Dyscyplinarny potraktował mnie dość łagodnie. Uznano, że miałem prawo odmówić podjęcia się tej obrony. Niemniej jednak, „aby wilk był syty i owca cała” przyjęto, że we wniosku o zwolnienie z obrony użyłem sformułowań ocennych, których adwokat używać nie powinien. Wymierzono mi najłagodniejszą z możliwych kar: upomnienie.

Odwołałem się od tej decyzji. Przecież adwokat powołany jest do tworzenia sformułowań ocennych. Bez tego zawód adwokata nie ma sensu. Naszą podstawową rolą jest formułowanie ocen, nawet jeśli nie podobają się one prokuratorom, przeciwnikom procesowym, a w ekstremalnych wypadkach nawet klientom, nie mówiąc o kandydatach na tychże klientów. 

Wyższy Sąd Dyscyplinarny przy Naczelnej Radzie Adwokackiej w Warszawie nie podzielił mojego poglądu. Poznań i Gniezno były dlań odległe. Subtelności sumienia początkującego poznańskiego adwokata tylko ich zirytowały. Zarzucono mi hipokryzję. Wyrok utrzymano w mocy. Przewodniczący składu orzekającego, mecenas Andrzej Bąkowski, wspomniał moją sprawę w swych wspomnieniach opublikowanych wiele lat później w miesięczniku Palestra (Nr 7-8/2011). Opisał ją jako: „…przypadek młodego adwokata, który odmówił przyjęcia obrony z urzędu sprawcy ohydnego złodziejstwa zaboru z kościoła najwyższej klasy relikwii religijnej – i zniszczenie tejże relikwii. W Sądzie Dyscyplinarnym w pierwszej instancji adwokackiej został łagodnie potraktowany. Bronił się we wniesionym odwołaniu, że pochodzi z katolickiej rodziny znanej w całym mieście, gdzie wykonuje praktykę adwokacką i na podjęcie się obrony złodzieja relikwii nie pozwala mu sumienie oraz wzgląd na rodzinę.”  Dalej pan mecenas Andrzej Bąkowski ujawnił, że skład orzekający zastanawiał się, jak by mi tu jeszcze dołożyć, ale nie było na to sposobu, bo „…zabrakło nam, Sędziom, odwołania od zbyt łagodnej kary ze strony Rzecznika Dyscyplinarnego”.