X. Początki

X. Początki

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 10

Początki

W podróż poślubną polecieliśmy do Turcji. Ledwo zdążyliśmy na samolot. Przyjaciel wybrany przez Danusię na ślubnego świadka miał nas odwieźć swoim maluchem do Poznania na nocny pociąg do Warszawy. Niestety przeholował z alkoholem „kontynuując wesele” z moim teściem. Wyszło na to, że to ja, przesiadając się z Tarpana do jego malucha, szosą zasypaną śniegiem, wiozłem z Piły do Poznania jego ciężarną żonę, nas dwoje i nasze bagaże. Wieczornym pociągiem dotarliśmy do Warszawy. Drugi świadek, wybrany przeze mnie, przyjął nas w ciasnym warszawskim lokalu krótkim noclegiem na podłodze. Skonani i półprzytomni wsiedliśmy do samolotu. Wylądowaliśmy w Stambule. Pojechaliśmy do hotelu i padliśmy z wyczerpania.  

Mocne wejście we wspólne życie dobrze nam zrobiło. Zdążyliśmy dojść do siebie tuż przed balem sylwestrowym. Przywitać nowy rok 1986 w Stambule było pierwszym naszym zabawowo-podróżniczym doświadczeniem. „Jaki Nowy Rok taki cały rok” – mówi pewne porzekadło. Nam sprawdziło się to, nie tylko w skali roku, lecz praktycznie w skali całego naszego życia.

Wspólne nasze życie rozpoczęliśmy w Poznaniu. Danusia była etatową aplikantką sądową. Miała wyznaczoną praktykę, co miesiąc w innym wydziale sądu. Były to różne oddziały sądów poznańskich, biuro komornika, Państwowe Biuro Notarialne i inne instytucje. Zamieszkaliśmy na bardzo krótko w moim rodzinnym mieszkaniu przy ulicy Chełmońskiego, u moich rodziców. Szukaliśmy jakiegoś samodzielnego mieszkania do wynajęcia. Po dwóch miesiącach okazało się, że mama Rysia Krigera, mojego przyjaciela z podwórka, ma wolne mieszkanie w bloku na Osiedlu Zwycięstwa i może je nam wynająć na najbliższy rok. 

Wspólne życie było super. Zarabiałem całkiem dobrze. Danusia przechodziła kolejne etapy aplikacji sędziowskiej. Żyliśmy własnym szczęściem. Na weekendy wyjeżdżaliśmy do Piły. W każdy czwartek jedliśmy obiad u moich rodziców na Chełmońskiego. Kupiliśmy samochód…

Na szczęście, czy nieszczęście, dokonaliśmy bardzo nietypowego wyboru marki samochodu. Nie stać nas było na nowe auto, nawet polskiej produkcji. Z używanymi było wówczas bardzo różnie. Można było trafić na dobrze odpicowane używane auto po ciężkim wypadku. Znajomym moich teściów, a dla mnie znajomym z opowiadań rodziny Smorawińskich, w firmach których pracowałem niedawno jako wewnętrzny prawnik, był pan Olszowiec – najlepszy w Poznaniu mechanik samochodowy. To on, w swoim zakładzie, przygotowywał Adamowi Smorawińskiemu samochód przed każdym jego samochodowym rajdem. Oprócz prowadzenia warsztatu samochodowego pan Olszowiec zajął się, za pośrednictwem Centrali Handlu Zagranicznego POLSERVICE, sprowadzaniem z zagranicy używanych samochodów rzadkich czasem marek. Na jego placu stał błękitny Oldsmobile Cutlass na holenderskich numerach rejestracyjnych. Cutlass to po angielsku: kordelas, rodzaj krótkiego jednosiecznego miecza, znanego z historycznych filmów o piratach. Model ten miał niezwykłą sylwetkę. Nie był tak wielki i długi jak amerykańskie radiowozy policyjne znane z gangsterskich filmów. Był za to krótszy i zgrabniejszy. Stanowił wersję amerykańskiego modelu przygotowanego na Europę. Miał ośmiocylindrowy silnik typu bokser, automatyczną skrzynię biegów, ważył 2,5 tony, a palił 9 litrów oleju napędowego na 100 kilometrów.  Kupiliśmy go za 3,750 dolarów. Cena była o połowę niższa od cen najtańszych zagranicznych samochodów sprzedawanych wówczas za dewizy w dewizowych sklepach Pewex. 

Samochód był piękny. Warto dodać, że w tamtych czasach nie było w Polsce pięknych samochodów. Koncern Daimler Benz wypuścił dopiero co swój przebojowy model mercedesa 190. Na polskich drogach i ulicach królowały fiaty 125p i 126p (maluchy), polonezy, syrenki, trabanty i wartburgi produkowane w NRD, czeskie skody, rumuńska dacia, radzieckie moskwicze, łady i wołgi oraz volkswageny garbusy. Trafiały się starsze mercedesy, używane BMW i ople. Marzeniem młodych ludzi był volkswagen golf. 

Nasz „Oldi” miał kolor blue metalic, fotochromatyczne szyby, kwadrofoniczny system radiowy, automatyczną skrzynię biegów, tempomat, panoramiczne lusterka, obszerny bagażnik i wiele innych zalet. Wadę miał jedną, podstawową i bardzo ważną w tamtych komunistycznych czasach: rzucał się w oczy. 

Gdy po raz pierwszy wjechałem nim na ulicę Chełmońskiego i szukałem miejsca do zaparkowania przed moim rodzinnym domem, w pewnym momencie zrobiło mi się biało przed oczami. W stojącym naprzeciwko budynku Pogotowia Ratunkowego, w jego oknach, wylegli chyba wszyscy lekarze i sanitariusze. Mieszkając tam przez 30 parę lat nie widziałem nigdy tylu białych kitli i tylu białych fartuchów w oknach tego budynku. 

Samochód wzbudzał sensację. Bywało, że przechodnie zmieniali kierunek spaceru aby przyjrzeć mu się z bliska. Gdy był lekko zakurzony, na fotochromatycznych szybach widać było odciski palców różnych gapiów próbujących dojrzeć „ile ma na liczniku”. A mógł spokojnie rozwinąć prędkość do 220 kilometrów na godzinę. Odciski paluszków małych dzieci nie dziwiły mnie wcale, lecz najczęściej na szybach mieliśmy odciski dużych męskich dłoni, niekoniecznie czystych. Wejście w posiadanie „takiej bryki” miało dla nas nieoczekiwane i niemiłe skutki. Ludzka zazdrość, zawiść i plotkarstwo, to zjawisko podobne do trójgłowego smoka, który drzemie sobie spokojnie przed swoją jamą, dopóki go coś lub ktoś nie zbudzi… 

W Polsce były raptem dwa identyczne modele tego samochodu. Okazało się, że drugi jest własnością Wojciecha Fibaka, najlepszego polskiego tenisisty. Odkrycie, że po Poznaniu jeżdżą dwa takie samochody było dla wielu niespodzianką. Nawet nasz wspólny mechanik samochodowy zdziwił się i wyjawił, że niektórzy ludzie myślą, że ja jestem szoferem Wojtka Fibaka, bo przecież niemożliwe jest, aby ktoś inny miał taki sam samochód. Jako początkujący adwokat musiałem mieć się na baczności. Na wszelki wypadek nie parkowałem samochodu przed sądem. Wolałem parkować go przed budynkiem konsulatu USA. Dyżurujący w budce milicjant salutował mi. W tym akurat miejscu widok amerykańskiego auta nie dziwił przechodniów. Do sądu wolałem dojść piechotą, podobnie Danusia, aplikantka sądowa. 

Ludzie wzięli nas na języki. Nikogo nie interesowało, że samochód kupiliśmy okazyjnie za stosunkowo niską cenę. Mój niedawny ożenek połączono „logicznie” z nowym samochodem. „Ten Nowaczyk, co mówił, że nigdy nie ożeni się i zawsze będzie kawalerem, nagle jeździ amerykańskim samochodem. Pewnie teść mu kupił”. Pogłoski, że „Nowaczyk ożenił się dla pieniędzy z córką pilskich prywaciarzy” – były dla nas obojga dość bolesne. Fakt, że „Nowaczyk nie chodził do kościoła, a wziął ślub kościelny” miał być dodatkowym dowodem w tej sprawie. 

Obgadywali nas wspólni znajomi i tak zwani przyjaciele. Plotkowali tyle, że z czasem niektórzy z nich woleli nas unikać. Nie mogli być pewni tego, co do nas dotarło. Jako, że plotkowali również o sobie nawzajem, ich domysły były całkiem uzasadnione. Czułem się zawiedziony takim zachowaniem. Sam jestem człowiekiem bardzo lojalnym. Do dziś i do końca życia pamiętam i pamiętać będę, co dobrego komuś zawdzięczam. Nawet w najdrobniejszych sprawach. Towarzyszyłem moim bliskim znajomym w różnych momentach ich życia. Byłem świadkiem wielu zwrotów i zakrętów, życiowych potknięć, rozwodów i innych kłopotów. Nikomu nigdy niczego nie zazdrościłem. To mnie zazdroszczono mojej wolności i swobody. Nagle powstała plota, że Nowaczyk tę swoją wolność i swobodę sprzedał. „Nowaczyk zdradził swoje ideały!” – gadali plotkarze, którzy żadnych ideałów nigdy nie mieli. „Mówił, że się nie ożeni, a ożenił się!” – grzmieli dawno ożenieni żonkosie. Dziwne, że mało kto cieszył się naszym szczęściem i tak niewielu chciało w nim uczestniczyć. Niektórzy dawni przyjaciele woleli zająć miejsce gapiów. Inni przyglądali się nam z jeszcze dalszego dystansu rozsiadając się w loży szyderców i wróżąc rychły koniec naszego związku. 


Rozdział XI. – publikacja 19 maja  →

Rozdział IX. Nowa droga życia