Wymiar. Z dziennika starego adwokata

Wymiar. Z dziennika starego adwokata

Janusz Niedziela

Wymiar

Z dziennika starego adwokata

I.

Zazwyczaj nie siedzę w kancelarii. Kiedy nie ma takiej  potrzeby nie ruszam się z domu. Jestem domatorem; lubię pospać, poczytać, podglądać z ukrycia innych. Żyję bez rozgłosu. Tak jest właściwie od lat. Zamykam się w sobie i tkwię w zawieszeniu jak zakurzony nietoperz.  Niewiele mnie niepokoi i zajmuje. Mój numer telefonu zna jedynie garstka osób a moje nazwisko  dawno wyszło z obiegu klientów, sędziów i członków palestry.

Nie ma mnie. Nie bywam, nie dzwonię, nie upominam się o nic . Nie mam wielkich pragnień i potrzeb. Pragnienia są źródłem nieszczęść. To zadziwiające do czego ludzie są zdolni by postawić na swoim, chcąc posiąść wyimaginowane szczęście. Ciągle zdumiewa mnie jak mocno są zależni od swoich chorych wizji. Widzę jak cierpią. Wiecznie niespełnieni i aspirujący by wznieść się ponad przeciętność. Tracą czas.  Nie jestem jednak wyniosły, nie obnoszę się z tym co myślę i nie udzielam rad. Nie mam takiej potrzeby. Współczuję szczerze tym wszystkim nieszczęśnikom czekającym na coś co nigdy nie nadejdzie. 

Teraz, kiedy zrobiło się cieplej, staram się chodzić na piechotę. Nigdzie się nie śpieszę. Zadzieram swoją starczą gębę do góry i cieszę się słońcem. Moja twarz wygląda trochę jak pysk śniętej ryby. Jest niewarta uwagi. Nie budzi zazdrości, nie wyróżnia się niczym. Jest pomarszczona, chuda, poszarzała od papierosów. Nie dbam o to. Ja się sobie podobam i śmieję się w środku z siebie.

Co jakiś czas przysiadam na ławce, piję kawę z plastikowych kubków, palę papierosy albo czytam książkę z obrzydzeniem patrząc na tych biegających w leginsach bądź maszerujących z kijkami. Rzekomo dla zdrowia.

Gazet od jakiegoś czasu nie kupuję. Pełno w nich ogólników i spekulacji. Nie sposób  nadążyć za tym co się dzieje wokół, co jest prawdą a co sensacją. Rzeczywistość w mediach jest mętna. I wcale nie są lepsze od środków masowego przekazu. Równie prosto dziś kogoś zgnoić jak i okrzyknąć bohaterem.

Chcę spokoju. Całe życie czekałem na ten moment. Oto nastał i chcę się nim nacieszyć. To mi się po prostu należy. Całe życie zapieprzałem jak głupi. Wspinałem się pod strome góry by zobaczyć nowe szczyty. Mówiłem sobie: „Jeszcze tylko ten jeden, następny i na tym koniec”. Powtarzałem tak sto albo dwieście razy. Potem  wysiadły mi nerwy, wątroba i rozum. Jeszcze kilka lat temu byłem na siebie wściekły. Dziś już nie jestem. Nie wariuję.

Spokój znaczy dla mnie tyle co wszystko. Nie szukam wrażeń. Lubię patrzeć na jednym z setek kanałów na podwodny świat. Mogę godzinami oglądać  kolorowe rybki chowające się wśród raf przed obłymi stworami, których gęby przywołują mi na myśl znajomych sprzed lat. 

Od kilku lat, to jest od wypadku, nie jeżdżę samochodem. Moje życie jest do bólu nudne i przewidywalne. Czasami chciałbym nawet zniknąć i nie być przedmiotem czyjejkolwiek uwagi. Prawdę mówiąc to prawdziwy cud, że jeszcze żyję. Miałem ciąg na ryzyko, nie znałem granic. To był jakiś obsesyjny masochizm, błędne koło z którego nie potrafiłem wyjść.

Moje problemy są zaledwie kroplą w morzu cierpienia innych. Prawdę powiedziawszy powinienem się wstydzić tego, że widząc  dookoła  tyle nieszczęść, jestem jeszcze w stanie rozczulać  się nad sobą. Teraz już jestem pokorny. Dopiero niedawno zrozumiałem o co mi chodzi. Wyszedłem na zewnątrz ze starego życia jak dziecko, które zatrzaskuje za sobą drzwi toksycznego domu.

Mój Boże, żeby to zrozumieć, potrzebowałem sześćdziesięciu lat.

Rzeczy, na które na co dzień zwracamy uwagę, są tak  nieistotne. Z drugiej strony, to co wydaje się jedynie tłem, okazuje się być esencją. Do pewnych wniosków nie da się jednak dojść na skróty, trzeba się zgubić, popełnić pewne błędy.  Potem jest już lepiej. Spokojniej.

Kancelaria, którą prowadzę od bez mała trzydziestu lat,  mieści się na pierwszym piętrze starej, poniemieckiej kamienicy w śródmieściu. Coraz ciężej jest mi wchodzić po schodach. Kiedyś, kiedy jeszcze byłem w parze, kupiłem kilka pomieszczeń za niewielkie pieniądze od znajomego syndyka. Teraz, po latach,  gdybym się zdecydował je wynająć, oferują mi nawet niezły czynsz. Może za jakiś czas się zdecyduję. Na razie nie ma takiej potrzeby. Póki co zarabiam na siebie. Mogę przebierać w sprawach i choć nie prowadzę ich zbyt wiele, nie narzekam. Zresztą ile tak naprawdę staremu człowiekowi potrzeba by wieść spokojne życie? Lubię jeść razowy chleb, który maczam w oliwie, kupuję trochę warzyw, owoców, papierosy i książki. Naprawdę wiele mi nie potrzeba.

Odcinam kupony od dawnej sławy, nie wychodzę do klientów, nie opowiadam o sobie zmyślonych legend, nie proponuję, nie obiecuję, nie zapewniam. Już nie muszę kłamać. Jestem wolny. 

Młodzi adwokaci są jak żołnierze. Stają na burtach tonących nadziei. Zatopieni w gejzerach emocji, wydzierają sobie zwycięstwa faulując się nawzajem. Żyją między bitwą a bitwą, nie mając innego życia. Jadą na kresce, wódzie, kłamstwach i agresji. Czasem jest za późno, żeby przyszło opamiętanie. Nie umiem już tak, nie mam do tego melodii.

Czasem odwiedzam groby kolegów. Są zapuszczone. Nikt o nie nie dba. Pomyśleć, że mieli w sobie tyle życia, ułańskiej fantazji i siły przebicia. Śmierć wydawała się od nich taka odległa, nie pasowała do nich. Wieczni młodzieńcy, bawili się przednio, z przytupem. Kiedy myślę o ich kobietach, którym kupowali piękne domy, futra, fundowali nowe cycki, plastyko-waginę i inne zbytki, myślę sobie, że pewnie chłopakom wstyd za siebie, że tacy byli naiwni.  Cóż… 

Normalna kobieta nie zniesie takiego życia. Będzie walczyć do końca a potem odejdzie ale przynajmniej przez jakiś czas o ciebie zadba i  na grobie postawi świeczkę. Ten typ kobiet zakreśla granice. Nie da się z nimi żyć. Przynajmniej nie w kwiecie wieku. Życie mężczyzny to przecież nie kończąca się przygoda. O tak! Lubiłem polować na uznanie, kłusować z żonami przyjaciół, stąpać po oblodzonych krawędziach zdrad.

Mam na biurku wizytownik, kalendarz i laptop. W biblioteczce kilkadziesiąt tytułów literatury prawniczej sprzed lat do których nie zaglądam. Boję się tych wszystkich nowelizacji, zmian, reform kodeksów. I tak już się niczego nowego nie nauczę. Sędziowie są dla mnie wyrozumiali. Nie wypytują mnie o podstawy prawne. Wiedzą, że zaprzestałem swojej edukacji prawniczej w poprzednim milenium i nie pójdę już z tym dalej. 

Czasem czuję się trochę wynudzony i mnie nosi. Zostawiam na chwilę spacery, filmy o rafach koralowych, książki i znów oddaję się bez reszty starej namiętności. Doświadczam jej inaczej, jestem bardziej świadomy, nie wypalam się przedwcześnie. Lubię pracować powoli, trawię szczegóły, rozważam czego by się tu uczepić. Proces ma wiele sekwencji, nie można się wypalić, odkryć. Trzeba czekać cierpliwie na odpowiedni moment. Jak najedzony wąż przeważnie jestem pasywny, nie zrywam się z ławy obrończej wymachując kodeksem sędziemu przed oczyma jak murzyński raper. Milczę, chłonę wszystkie okoliczności by nasycić przeczucia. Klienci czasem się niepokoją. Każę im milczeć.

Analizując bohaterów zbrodni, chcę być świadkiem zdarzeń, zrozumieć ich uwarunkowania, zobaczyć występek z każdej perspektywy. Przekonałem się nie raz, że ta sama sytuacja widziana z różnych stron wygląda za każdym razem inaczej. W tej robocie trzeba nałożyć sędziemu okulary na oczy i wyprowadzić go poza linię frontu, który zakreślił akt oskarżenia. Trzeba to robić subtelnie. Najlepiej zrobić to tak, żeby ten sędzia miał wyobrażenie, że odkrył coś sam. Trzeba mu pokazać jakiś konkret, coś co zmąci jego myśli, przestawi wajchę starczej rutyny. To jest ten moment.

Młodzi pracują po łebkach i nerwowo, jakby klienci parzyli. Nie umieją ich słuchać, zatrzymać się, zadumać. Myślę, że gdyby byli bardziej skrupulatni, ta praca by ich bardziej cieszyła. No ale oni biorą wszystko jak leci. Mają kredyty, drogie żony i ekskluzywne hobby. Są zmęczeni i rozdrażnieni. Ludzie na nich liczą, powierzając im swoje losy. Ich niedbałe odpowiedzi, mogą zrobić dużo krzywdy. Nonszalancja i pycha są jak rak.

Starzy sędziowie musztrują tych przemądrzałych młodych wilczków. Mam z tego niezłą zabawę. Zresztą ci młodzi sami są temu winni. Sadzą się do doświadczonych sędziów, wyrzucając z siebie paragrafy jak radziecka pepesza łuski. Chcą się popisać, mieć swoje pięć minut. Faktycznie robią pod górę klientom. Jestem pewien, że w wielu sprawach karząca ręka sędziego, bywa cięższa dla podsądnego właśnie za sprawą błyskotliwego adwokata. Sędzia też człowiek i jak każdy Polak musi się zemścić. Nie będzie go jakiś gówniarz z mlekiem pod nosem pouczał i mówił jak ma prowadzić sprawę. Młodzi tego nie rozumieją. Chcą wygrywać a przecież nie o to w życiu chodzi. 

Umieć przegrać z klasą znaczy na tej wojnie czasem wiele więcej niż zwycięska potyczka. Tego nikt już niestety nie naucza. No bo jak ogarnąć, tę hordę młokosów, których setki a może już nawet tysiące namnożyło się w adwokaturze. Najechali nas jak Hunowie wspaniały rzymski świat. Podeptali nasze uginające się od wina, pieczystego i talarów biesiadne stoły. Rozbili  nasz złoty wiek, lustro w którym byliśmy najpiękniejsi. Na dodatek są oczytani, krzykliwi i gorliwi na rozprawach jak zetempowcy.

Choćbym nie wiem jak się nastrajał, praca z ludźmi w kryzysie, z ich problemami, to dość przygnębiające zajęcie. Duszę się. Nie umiem już ich słuchać, lać sobie przez uszy do głowy tego całego szlamu, gniewu, goryczy i strachu. Jestem jak stary samochód. Poruszam się wolno, rozkminiam w myślach każdy szczegół. Nienawidzę presji i pośpiechu.,

Obrazki z przeszłości wydają mi się takie inne niż wtedy, kiedy miałem wpływ na wiele spraw. Teraz, kiedy je opisuję, widzę je inaczej. Bardzo się wstydzę wielu postępków.

W snach zaczepiają mnie twarze tych wszystkich ludzi z którymi się kiedyś zetknąłem. Myślę o kobietach, z którymi kiedyś byłem, klientach których zaufania nadużyłem i tych wszystkich biednych ludziach, których kiedyś oskarżyłem albo nie obroniłem. Kiedy ich spotykam odwracam wzrok. Paraliżuje mnie ich bliskość. Czuję się winny. 

c.d.n.


 

Autor jest adwokatem. Członkiem Wielkopolskiej Izby Adwokackiej