Spowiedź wielkanocna

Spowiedź wielkanocna

Pacierza nauczyła mnie babcia. Mieszkała z nami przed ostatnie lata swojego życia. Była moją najlepszą przyjaciółką, moją mentorką. To ona zaszczepiła we mnie bogobojność. Gdy moje rówieśniczki biegały po szkole za chłopakami, ja chodziłam na zajęcia do oazy. Nigdy nie trzeba było siłą zapędzać mnie na mszę. Chodziłam tam, bo miałam taką potrzebę. Duchową.

W liceum dopadł mnie pierwszy kryzys. Znajomi śmiali się, że nigdy nikogo sobie nie znajdę. Wyśmiewali moje przywiązanie do Kościoła, moje korzenie. Było mi przykro.

Dopiero po przeprowadzce do Warszawy zrozumiałam, że to nie jest ich sprawa. Że to mój wybór. Wtedy też pojawiły się pierwsze wątpliwości, czy na pewno jestem dobrą katoliczką.

Poznałam chłopaka, który od razu skradł moje serce. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Po trzech miesiącach przeniósł swoje rzeczy do mojego mieszkania. Nie mogliśmy żyć bez siebie. Byliśmy jak Romeo i Julia. Dosłownie. I tu pojawił się problem. Żyliśmy na kocią łapę. Kochaliśmy się, ale byliśmy za młodzi na ślub. W ogóle nie myślałam wtedy o małżeństwie. Miałam 20 lat. Nie zamierzałam zmieniać statusu cywilnego.

Jednocześnie przeszkadzało mi to, bo przecież jestem wierząca. Bałam się powiedzieć o tym rodzicom, Wiem, że z pewnymi rzeczami mogłam poczekać. Po poradę postanowiłam pójść do księdza z pobliskiej parafii. Co miesiąc chodziłam do spowiedzi. Akurat był pierwszy piątek kwietnia. Tydzień przed Wielkanocą.

Przede mną było pięć osób. Za mną na swoją kolej czekało siedem. Wszyscy chcieli przed świętami pojednać się z Bogiem. W mojej rodzinnej miejscowości tłumy w kościołach przed Wielkanocą nikogo nie dziwią. W Warszawie też są gorliwi katolicy, jednak w kolejce do spowiedzi dominowali seniorzy, a nie moi rówieśnicy.

Gdy w końcu uklęknęłam w konfesjonale, poczułam ulgę. Wymieniłam grzechy. Jednym z nich było kłamstwo, którego dopuściłam się względem rodziców. Powiedziałam duchownemu, że jest mi ciężko, że nie wiem, co robić, jak pogodzić to wszystko. Słowa, które usłyszałam po swoim wyznaniu od księdza, na długo zapadły mi w pamięć.

Streszczaj się, dziecko. Zobacz, ile ludzi czeka.

Zamurowało mnie. Ze złości zrobiłam się cała czerwona. Jestem impulsywna, więc szybko wstałam i odeszłam od konfesjonału. Nie odmówiłam pokuty, bo jej nie dostałam. Ksiądz nie zdążył dokończyć spowiedzi. A raczej to ja ją zerwałam przed ostatnimi słowami bezmyślnej formułki, jaką duchowni wciskają wiernym.

Formułka. Tym właśnie dla księży jest spowiedź. Obowiązkiem, który trzeba odbębnić. Nie radą czy rozmową, której tak bardzo oczekiwałam. Mój żal wynikał pewnie z tego, że w młodości trafiłam na prawdziwych księży z powołania. Mieli świetny kontakt z młodzieżą. Potrafili słuchać. Idąc do konfesjonału w liceum, wiedziałam, że po drugiej stronie siedzi człowiek, a nie urzędnik, który chce jak najszybciej skończyć swoją pracę.

Od tego feralnego dnia nie chodzę do spowiedzi. Obiecałam sobie, że więcej tam nie wrócę. Wraz z wiekiem mój światopogląd zmienił się. Drażni mnie podejście Kościoła do polityki, a przede wszystkim to, że niektórzy księża nie wstydzą się mówić o niej z ambony. Kościół, do jakiego przywiązała mnie babcia, postrzegałam jako świątynie, miejsce, w którym mogę się wyciszyć i skupić na czymś zgoła odmiennym od polityki rządu.

Pewnie dlatego dziś w kościele bywam rzadko. Nie przystępuję do komunii św. Nie potrafię przełamać się, by uklęknąć w konfesjonale. Nie po tym, co wtedy usłyszałam.


Źródło: onet.pl