Jerzy Marcin Majewski
Następca
wspomnienia urojone
Syndyk do nogi !
czyli służbowy kejter
Mój ojciec Józef, przed wojną prowadził wytwórnię sznurka. Była to pokaźna fabryczka, zatrudniająca około 20 pracowników, którą ojciec dzierżawił od Żyda, Natana Eb. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że tę fabrykę leasingował. W umowie bowiem było napisane, że opłaca tenutę dzierżawną, w której zawarta jest rata wykupu przedsiębiorstwa z określeniem daty przejścia własności na dzierżawcę. Typowy leasing, chociaż w tamtych latach tak się nie nazywał. Ojciec miał się stać właścicielem w styczniu 1947 r.
Co ciekawe, w czasie okupacji Niemcy nasłali ojcu Treuhändera, ale pozwolili mu firmę prowadzić. Po wojnie – w 1947 r. – fabryka została przejęta w przymusowy zarząd państwowy. Ojca z niej wygnano ale udało mu się ukraść – chociaż nie do końca, bo jednak, było nie było, z własnej fabryki – jedną maszynę. I z tą maszyną założył zakład rzemieślniczy pod niesamowitą nazwą Zwijalnia Nici. Ta maszyna poniewierała się u nas na strychu przez wiele lat, wprawiając mnie w zdumienie; bo niby jakim cudem z jednej wielkiej szpuli nici nawijała na tuzin szpulek. Przecież to jest teoretycznie niemożliwe. A jak mi to ojciec tłumaczył na możliwościach tej maszyny opierała się kalkulacja ekonomiczna – czyli biznes plan – całego interesu, bo z jednej szpuli, która kosztowała powiedzmy złotówkę, maszyna nawijała na dwanaście, z których każda kosztowała też złotówkę. Fabrykę – mimo, że zatrudniała poniżej pięćdziesięciu pracowników – komuniści znacjonalizowali. Zwijalnię Nici też. Można by z sarkazmem podsumować, że z tej działalności gospodarczej, to ojcu nici zostały.
Ojciec z dumą podkreślał, że tenutę dzierżawną wypłacał Natanowi Eb. – który był w porę wyemigrował do Szwajcarii – przez całą okupację i jeszcze za komunistów do 1947 r. Rzeczywiście, w księgach buchalteryjnych, po stronie kosztów, wypłata tejże tenuty figurowała na poczesnej pierwszej pozycji. Z tą tenutą było tak – co przy okazji wyjaśnię młodzieży – że znaczy tyle co czynsz a słowa tego się już nie używa, niemniej tak ojciec czynsz dla Natana Eb. nazywał; i ja – wykonując już pracę adwoata – z upodobaniem używałem tego słowa. Poznałem te księgi jako siedmiolatek w 1961 r. kiedy ojciec w przypływie szaleństwa, po trzeciej nacjonalizacji – a w zasadzie domiarze podatku, co na jedno wychodziło – postanowił spalić wszystkie swoje przedwojenne akcje, obligacje, jakieś inne kwity, których nazwy brzmiały dla mnie tajemniczo. Między innymi z dymem poszedł pakiet akcji na okaziciela firmy Hartwig Kantorowicz Następca S.A. których mi wówczas było żal, bo były takie ładne jak znaczki; a o których sobie przypomniałem, gdy zastępowałem adwokata Antoniego S. na sprawie z powództwa tejże firmy, która jak się okazało, nadal istniała. W zasadzie to o tych akcjach przypomniałem sobie dopiero u Antka na Szelągu, gdy poszukiwaliśmy w ogrodzie flaszki likieru Podbipięta. Gdy ją znaleźliśmy i atmosfera stawała się coraz przyjemniejsza, Antek pokazał mi akcje HKnSA, tyle że jego były imienne a te które ojciec spalił, na okaziciela. Pamiętam, bo ojciec wówczas mówił, że ani on ani ja nie doczekamy by były coś warte i próbował mi – wówczas siedmiolatkowi – wytłumaczyć co to jest akcja, co to jest spółka, i dlaczego odebrano mu jego firmy. Miał łzy w oczach.
Podobnie jak akcje, opligacje, konosamenty, tajemniczo brzmiała dla mnie wspomniana już tenuta z pierwszej pozycji przeznaczonych do pieca ksiąg handlowych. Ale ostatnia pozycja po stronie kosztów brzmiała swojsko: wydatek na psa służbowego.
W 1992 roku powierzono mi funkcję syndyka masy upadłości Poznańskiej Fabryki Maszyn Żniwnych AGROMET. Była to pierwsza w Polsce upadłość tak wielkiego przedsiębiorstwa. Adwokaci nie znali wówczas prawa handlowego. O tym, że istnieje coś takiego jak prawo upadłościowe nie wiedział nikt. A jeśli wiedział, że istnieje, to na pewno nie wiedział jak je stosować. Tym bardziej, że przemiany ustrojowe były w toku. Polska gospodarka żegnała się z centralnym socjalistycznym planowaniem (w którym to ustroju jakoś nic nie upadało), powoli ale konsekwentnie przechodząc na mechanizmy wolnorynkowe. Przy czym polski paradoks polegał na tym, że kapitalizmu nie wywalczyli w rewolucji kapitaliści a socjalizm obaliła klasa robotnicza. I robotnicy ponosili konsekwencje tych przemian. Nie każdy odnajdywał się w nowej rzeczywistości. Pierwsze padły PGR-y (Państwowe Gospodarstwa Rolne), które były rynkiem zbytu dla PFMŻ AGROMET. Toteż, mimo prób jej restrukturyzacji, poznański Agromet upadł. W grudniu 1991 r. złożono wniosek o ogłoszenie upadłości. Sąd bezskutecznie poszukiwał kandydata na syndyka. A ponieważ nieco wcześniej przeprowadziłem prostą upadłość małej prywatnej firmy SERVICE S.A. przewodnicząca Wydziału Gospodarczego SR w Poznaniu sędzia zwróciła się do mnie z propozycją objęcia tej funkcji. Wahałem się. Zgodziłem się, bo lubię wyzwania. Precedensowe postępowania. Nie spodziewałem się jak trudne jest zadanie bycia syndykiem tak wielkiego przedsiębiorstwa.
Pierwszym wrogiem dla tych, którzy odnaleźć się nie potrafili stawał się syndyk masy upadłości. W ogóle syndyk, to taka funkcja, z pracy którego nikt zadowolony być nie może. No bo syndyk zabiera majątek upadłemu. Umniejsza w planie podziału należności wierzycieli. Likwiduje przedsiębiorstwo a przede wszystkim zwalnia pracowników. Tych wyzwań się nie bałem. Ale bałem się bardzo księgowości.
Księgowości nie rozumiem tak samo jak latania samolotem. No bo to nie jest normalne, żeby maszyna, latała. Podobnie księgowi. Odkąd zmuszony byłem zatrudnić w kancelarii księgową, nigdy nie wiedziałem ile mam pieniędzy. Te wszystkie bilanse, koszty uzyskania, odpisy, amortyzacje, fundusze rezerwowe; a jeszcze dodatkowo udokumentowane papierkami, to w kancelarii było ponad moje siły a co dopiero w tak wielkiej fabryce jak PFMŻ AGROMET. Dlatego postanowiłem – za zgodą sędziego komisarza – zatrudnić jako szefa biura syndyka profesjonalnego ekonomistę, którego podstawowym zadaniem miał być nadzór nad księgowością. A księgowość masy upadłości, firmy która jest jeszcze w toku produkcji, wymagała opracowania od podstaw. Jako szefa biura syndyka zatrudniłem Romana Sz.
Roman Sz. przez lata pracował w Urzędzie Wojewódzkim. Był typem niezwykłym. Mógłby być w Sevres pod Paryżem przechowywany jako wzór biurokraty. Z postawionego przed nim na wstępie zadania opracowania planu kont upadłego przedsiębiorstwa, wywiązał się znakomicie. Kiedy powierzałem mu to zadanie, opowiedziałem o buchalterii w fabryce ojca. O tym, że na podstawie ksiąg prowadzonych ręcznie, bez tajemniczych kont, funduszy i umorzeń; można było prześledzić przepływy finansowe co do najdrobniejszej złotówki, nawet wydanej jako wydatek na psa służbowego.
I któregoś dnia Roman zadzwonił do mnie na komórę – bo biuro syndyka wyposażyło się w aparaty pierwszej sieci komórkowej w Polsce, co później przy kontroli pracy syndyka uznano za wydatek zbędny – i mówi:
– Marcin, też będziemy mieli wydatki na psa służbowego, jak u twojego ojca.
– Skąd pies w masie upadłości ?
– Przybłąkał się kejter do straży przemysłowej i chłopaki pytają kto go ma karmić.
– Jak się przybłąkał to ich rzecz.
– Niezupełnie. Ci faceci zarabiają śmieszne grosze. Czy ja mogę w koszty masy upadłości wrzucić zakup worka Chapi ?
– Dobra kupuj. A jak się wabi ten pies ?
– Hm… Syndyk.
Roman, był wyraźnie zmieszany i nie wiedział jak zareaguję. Ale mnie imię psa ubawiło. Dla niezorientowanych spoza Poznania wyjaśnić muszę, że kejter to tyle co pies. Nasz kejter był niesforny. A pracownicy w mojej obecności jakoś tak z zażenowaniem (a może celowo z rozbawieniem) wołali: Syndyk do nogi !
Okazało się, że pies, który się przybłąkał, to poważny problem prawno księgowy. No bo prawo nie zna takiej formy nabycia własności jak przybłąkanie. Od biedy można by zastosować przepisy o znalezieniu rzeczy. Tylko czyj jest ten pies ? Na pewno nie upadłego; zatem nie wchodzi do masy upadłości. Przybłąkał się do pracowników straży przemysłowej, którzy zatrudniani byli przez syndyka. Jeśli pies jest syndyka, to jego utrzymanie jest kosztem prowadzenia upadłości. Sprawa wydawała się jasna. Aż przyszedł czas wywalenia mnie z funkcji syndyka masy upadłości. Tej upadłości i wszystkich innych, które prowadziłem. Bez konkretnego powodu. Po prostu w Wydziale Gospodarczym Sądu Rejonowego w Poznaniu zmieniła się przewodnicząca. Tylko tyle i aż tyle. Wszyscy syndycy powołani przez sąd przez byłą już przewodniczącą zostali zwolnieni. Ale syndyka ot tak sobie zwolnić nie można. Chociaż w ówczesnym stanie prawnym postanowienie o odwołaniu syndyka nie wymagało uzasadnienia, zaczęto przeprowadzać kontrole finansów masy upadłości, bo najłatwiej zarzucić syndykowi niegospodarność, niecelowość poczynionych wydatków.
Ponieważ Syndyk się przybłąkał masa upadłości nie poniosła wydatków na jego zakup. Ale wyżywienie stało się dla kontrolerów nie tyle problemem, ile nadzieją na wykrycie nieuzasadnionego wydatku.
– Pan tu kupił dwa worki karmy dla psów ! – ni to zapytała ni to stwierdziła pani kontrolerka;
– Tak, zgodziłem się na ten wydatek.
– Pan ma psa ? – teraz w pytaniu można było wyczuć podejrzliwe oskarżenie;
Miałem wówczas psa. Wabił się Zulus i prawdę mówiąc nigdy mi do głowy nie przyszło, żeby z masy upadłości podbierać dla niego karmę. Ale pani kontrolerce nie tylko to przyszło do głowy ale była tego wręcz pewna; i oskarżycielskim tonem kontynuowała:
– Bo pracownicy proszę pana mi pwiedzieli, że ta karma to dla psa syndyka była kupiona !
– I mówili prawdę.
– Jak to; pan tak wyraźnie się przyznaje, że swojego psa karmił za pieniądze masy upadłości – tym razem oskarżenie zostało w pytaniu kontrolerki sformułowane jasno.
– Droga pani – odpowiadam – ta karma kupiona została dla psa Syndyka – mocno akcentuję imię psa – nie dla psa syndyka. Pies się wabi Syndyk. Rozumie to pani ?
– Czyli to nie pana pies ?
– Nie ! To pies syndyka.
– To pan wybaczy ale ja jednak nie rozumiem w inwentarzu masy upadłości go nie ma !
– Nie ma, bo Syndyk – znowu wyraźnie akcentuję – nie był psem upadłego, tylko się przybłąkał więc jest psem syndyka.
– A,… to teraz rozumiem, to on musi być w ewidencji środków ruchomych biura, prawda ?
Prawda była taka, że kompletnie nie wiedziałem, czy pies został zapisany w ewidencji środków kupowanych przez syndyka. Ja takiego polecenia nie wydawałem. W ogóle mi do głowy nie przyszło. Ewidencjonowaliśmy środki kupowane przez syndyka; a jako żywo na psa wydatek poniesiony nie został. No i okazało się jak różne jest myślenie adwokata od myślenia księgowego biurokraty.
Zawołałem Romana, który wszedł do gabinetu z plikiem dokumentów.
– Pani kontrolerka pyta, czy Syndyka wpisano, to znaczy czy tego psa – staram się być precyzyjny – co to się do straży przybłąkał, to on, ten pies znaczy, został wpisany do ewidencji środków ruchomych biura syndyka ?
Pies w istocie był ruchliwy i to do tego stopnia, że po jakimś czasie był uciekł. Ale samo mówienie o psie jako o ruchomości biura syndyka, zaczynało mnie bawić. Jednak Roman z absolutnie stoickim spokojem pogrzebał w dokumentach, wyjął coś, co było ową ewidencją; i podsuwając pod oczy pani kontrolerki dokument ni to mówił ni to czytał:
– O proszę bardzo, pod pozycją 191 jest wpis: Syndyk pies służbowy syndyka.
A na to kontrolerka ze spokojem ale i nutą satysfakcji w głosie:
– No to gdzie jest ten pies ?
Rzadko używam wulgaryzmów. Prawie nigdy. Ale tym razem nie wytrzymałem:
– Spierdo..ił ! – powiedziałem głośno, dobitnie i bez dwóch kropek w wyrazie.
Ale Roman przebił mnie swoim spokojem, dokumentem, i tym, że on to naprawdę sporządził.
Oto bowiem z teczki dokumentów wyciągnął dokument – okazując go z satysfakcją kontrolerce – pod nazwą:… Protokół ucieczki psa ! – i to komisyjnie podpisany.
Nie wiem kto miał bardziej zdziwioną minę: kontrolerka czy ja.
To wspomnienie napisałem pod wpływem impulsu jakim był wpis (a w zasadzie link) na fb Pana Mecenasa Mariusza Poślednika o możliwości zaliczenia w koszty uzyskania przychodu wydatku na psa. Przypomniała mi sie ta historia z Syndykiem. Skomentowałem na fb i uznałem, że warto zamieścić w zbiorze Następca. Tak właśnie powstają moje opowiadania-wspomnienia, które sukcesywnie włączam do zbioru, nawet jeśli nie odnoszą się wprost do firmy HKnSA. Przeczytaj „Początek„
październik 2022 – jmm
Z dystansem
PRZECZYTAJ PIERWSZE OPOWIADANIE ZE ZBIORU NASTĘPCA
ul. Ogrodowa 10/3, Poznań
tel.: +48 605 88 70 48