IX. Nowa droga życia

IX. Nowa droga życia

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 9

Nowa droga życia

Urodziny Danusi wypadają 3 października. W 1985 roku, tego akurat dnia Danusia kończyła lat 25. Uznałem, że jest to najlepszy moment, aby pojechać do Piły, oświadczyć się oficjalnie i poprosić jej rodziców o rękę córki. Tego akurat dnia miałem wczesnym rankiem rozprawę w Gnieźnie. Rozwodziłem mojego wuja. Mówiliśmy na niego Heniu Kowboj. Miał wielkie zamiłowanie do przygody i podróży. Był marynarzem i rybakiem dalekomorskim. Pływał na trawlerach po różnych morzach i oceanach. Mnie, jeszcze w czasach dzieciństwa, przysyłał widokówki z różnych egzotycznych portów. Miał wielki wpływ na rozbudzenie mojej wyobraźni i chęci odbywania dalekich podróży. Niestety jego małżeństwo było katastrofą. O prowadzeniu się jego żony, w czasie nieobecności męża marynarza, wolę nie pisać. Po ogłoszeniu wyroku i wyjściu z sali rozpraw, Heniu Kowboj udzielił mi ojcowskiej rady: „Piotrek, nigdy się nie żeń!”.

Zdziwił się, gdy powiedziałem mu, że właśnie dziś jadę do Piły oświadczyć się. Popatrzył na mnie z powątpiewaniem. Wiedział i słyszał o moim twardym postanowieniu trwania w kawalerskim stanie. Uściskał mnie i życzył powodzenia, po czym oddalił się kręcąc z powątpiewaniem głową. 

Do Piły pojechałem pociągiem. Kupiłem bukiet 25-ciu czerwonych róż i śmiało wkroczyłem do rodzinnego domu mojej dziewczyny. Byłem przejęty i wzruszony. Aż dziwne, że nie pamiętam, co wówczas powiedziałem, a milczkiem przecież nie jestem i pamięć mam dobrą. Najmłodsza siostra Danusi, wówczas 10-cio letnia Magdalena pamiętała każde moje słowo przez kilka lat. Przypominała mi tekst mojej przemowy pamiętając wszystko dokładnie, słowo w słowo. Mówiła do mnie z szacunkiem „Panie Piotrze”. Dopiero tuż przed ślubem, na moje usilne nalegania zaczęła mi mówić po imieniu.

Zostałem dobrze przyjęty. Urodziny mojej 25-letniej narzeczonej przekształciły się w wesołą rodzinną imprezę. Przypadliśmy sobie wszyscy do gustu. Miałem już wcześniej wielki szacunek dla ciężkiej pracy moich przyszłych teściów. Rodzeństwo przyjęło mnie po bratersku. Zaprzyjaźniliśmy się bez żadnych ceregieli z Mariolą, Iwoną, Markiem i najmłodszą Madzią. Wszyscy byliśmy szczęśliwi i podekscytowani nową perspektywą. 

Dziś, w czasach dobrobytu i dostatku, młodzi ludzie planują ślub i wesele z rocznym wyprzedzeniem. W czasach, gdy teraz mamy wreszcie pełne półki sklepowe, gdy po latach komunistycznego zastoju rozkwitła gastronomia i hotelarstwo, gdy do ślubu szykują się roczniki z tzw. niżu demograficznego – na zorganizowanie ślubu i wesela potrzeba co najmniej roku. Nie wiem, dlaczego tak jest. My zaplanowaliśmy datę ślubu na 28 grudnia 1985, a więc w 2 miesiące i 25 dni po moich oświadczynach. Udało się wszystko zorganizować i załatwić, a braliśmy, zgodnie z obowiązującą tradycją, dwa śluby tego samego dnia: o godzinie 11:30 w Urzędzie Stanu Cywilnego, a o godzinie 16:20 w Kościele Świętej Rodziny w Pile. 

Danusia ma liczną rodzinę. W każdym pokoleniu było tam pięcioro rodzeństwa. Łatwo więc policzyć liczbę krewnych do zaproszenia. Moja rodzina była i jest nieproporcjonalnie mniej liczna. Moja przyszła teściowa zaproponowała więc: „Zaproś kogo chcesz!”. Zaprosiłem więc liczne grono bliskich mi wówczas przyjaciół i najlepszych kolegów z ich żonami. 

W Wielkopolsce panuje specyficzna tradycja. W przeddzień ślubu pod dom rodzinny panny młodej przychodzą sąsiedzi i przyjaciele. Przynoszą torby pełne szkła. Puste butelki i słoiki rzucają o ścianę domu. Te pękają i rozbijają się z hukiem. Ma to przynieść szczęście młodej parze. Huku tłuczonego szkła jest coraz więcej. Uspokoić sąsiadów można tylko w jeden sposób. Para młoda wychodzi do gości z tacą kieliszków napełnionych wódką. Obowiązkowa jest zagryzka. Sąsiedzi przestają ciskać puste butelki o ścianę domu i dobrze poczęstowani rozchodzą się. Ale za chwilę przychodzą następni. Z reguły jest to pora wieczornej kolacji. Wewnątrz domu nie można już wytrzymać od łomotu tłuczonego szkła. Młodzi wychodzą więc prawie co kwadrans, bo właśnie pojawił się nowy sąsiad z zapasem szkła. 

W pewnym momencie usłyszeliśmy głośną eksplozję. Po niej drugą i trzecią. Gdy wyszliśmy przed dom zobaczyliśmy sąsiada z naprzeciwka, pana Jaśniewskiego. Miał on zakład naprawy telewizorów. Przyniósł ze sobą kineskopy wszystkich zepsutych telewizorów i ku radości zebranego tłumku rozbijał je przed ścianą domu powodując kolejne eksplozje. Aby uspokoić tego sąsiada musieliśmy wychodzić dwukrotnie z tacą pełną kieliszków.

Każdy ślub i każde wesele jest inne. Każdy pamięta z niego co innego. Różne fragmenty zapadają w pamięć uczestników. Nowożeńcy w różny sposób doświadczają faktu nieodwracalności zawarcia związku małżeńskiego. Niektórzy wiążą to ze słowami przysięgi, inni z momentem wymiany obrączek, jeszcze inni z sentencjonalnym stwierdzeniem: „Ogłaszam was mężem i żoną”. Może to dziwne, lecz dla mnie momentem przełomowym była chwila, gdy wsiedliśmy do samochodu przed rodzinnym domem Danusi. Usadowiliśmy się wygodnie na tylnym siedzeniu. Mój przyszły teść włączył silnik i ruszył, a ja – poczułem się – jak na zjeżdżalni. Poczucie pędu ku nowemu życiu, nieodwracalność podjętej decyzji, radość z jej dojrzałego podjęcia, człowieczy los nabierający nowego wymiaru i przyspieszenia, to jest właśnie to, co wówczas odczułem najsilniej.  

Na każdym ślubie i na każdym weselu bywają niespodzianki. W Urzędzie Stanu Cywilnego dość długo czekaliśmy na rozpoczęcie ceremonii. Przyczyna była niezwykła. Nasze ślubne obrączki zaklinowały się. Obrączka Danusi wkleszczyła się w moją. Obie wpasowały się tak ciasno jedna w drugą, że bezradna pani Kierownik Urzędu Stanu Cywilnego nie mogła ich rozdzielić. Podobno takie przypadki zdarzają się wyjątkowo rzadko. 

Pod wieczór spadł śnieg. Gdy wychodziliśmy z kościoła tłum gości rzucał w nas drobnymi monetami. To kolejna polska tradycja pielęgnowana w Wielkopolsce. Na filmach amerykańskich widać jak parę młodą obsypuje się ryżem. Nie rozumiem tego zwyczaju. Co ma ryż do Ameryki? To nie Chiny. Rozsypanego ryżu nikt nie zbiera. Ktoś go zamiecie i wyrzuci do śmietnika. Może na drugi dzień rozdziobią go ptaki. Tymczasem rzucane przez przyjaciół drobne monety należy pozbierać, co do jednej. Ma to wywołać pomyślność i dobrobyt pary młodej. Goście podburzają nowożeńców kibicując im, które zbierze więcej monet. Ponoć ten z małżonków, który zbierze więcej będzie „trzymał kasę” w nowo założonej rodzinie. Nie wiem, które z nas zebrało więcej. Danusia wspaniałomyślnie oddała mi zebrane przez siebie monety. Wywołała tym szmer uznania, a może niedowierzania zebranych gości.

Bawiliśmy się do rana. Jak to bywa, weselna atmosfera rosła do północy, do tak zwanych oczepin. Pan młody rzuca za siebie muszkę i łapią ją zebrani za jego plecami kawalerowie. Panna młoda rzuca za siebie welon i rzucają się w jego stronę zebrane panny. Po oczepinach robi się trochę spokojniej, a im bliżej rana tym wolniejsze kawałki gra orkiestra, część gości rozchodzi się po pokojach, a część ulatnia się „po angielsku” do domu. 

Tak się jakoś pechowo stało, że ulotnił się Danusi serdeczny kolega Witek, który wcześniej zadeklarował, że jest niepijący i, jak będzie trzeba, to może „robić za kierowcę”. Niepostrzeżenie zniknął zaraz po północy. Nikt go więcej nie widział. Jego zniknięcie zauważyliśmy dopiero nad ranem. Autokar odwiózł gości do hotelu. Kto miał umówionego kierowcę, ten wracał do domu bezpiecznie. W opuszczonym dworku w Maryńcu, gdzie wyprawiliśmy wesele, zostaliśmy sami. My – państwo młodzi – i zmęczone kucharki, które chciały wrócić do domu. Akurat zaczynało świtać.

Był koniec grudnia. W nocy spadł prawie metr śniegu. Drogi były nieprzejezdne. Niepijący przyjaciel deklarujący swą pomoc jako kierowca – zniknął. Dopiero po paru dniach okazało się, że zakochał się niedawno w swojej sąsiadce, tuż przed naszym weselem. Nie wiedzieliśmy o tym, a wiedząc, że jest samotnym kawalerem i deklaruje się jako niepijący kierowca zaprosiliśmy tylko jego, nie spodziewając się jakiejś „osoby towarzyszącej”. 

Zmęczone kucharki chciały wracać do domu. Okazało się jeszcze, że każda mieszka w innej wsi. Co było robić? Ja, pan młody, po przebalowanym hucznie własnym weselu, zasiadłem więc za kierownicą samochodu marki Tarpan. Ten wynalazek polskiego przemysłu motoryzacyjnego miał ponoć konkurować z zagranicznymi półciężarówkami. Miał być „polskim samochodem dla rolnictwa”. Kabina kierowcy z dwoma rzędami siedzeń i przestrzeń towarowa „na pace” miały go upodabniać do samochodów amerykańskich farmerów. Wszystko niby było zaplanowane, poza jakością wykonania. Samochód ten był montowany ręcznie! To jednak nie zbliżało go nawet na jeden cal do jakości montowanego samochodu marki Rolls Roys. Wręcz przeciwnie. Montowali go więźniowie zakładów karnych. Warto domyśleć się z jakim entuzjazmem to robili.

Egzemplarz, w który wsiadłem, nie różnił się specjalnie od innych. W czasie skrętu w prawo otwierały się samoistnie lewe drzwi po stronie kierowcy. W czasie zmiany biegów dźwignia zmiany biegów pozostawała w ręku kierowcy. Trzeba było po omacku szukać dziury w podłodze, aby ją tam ponownie umieścić i lekko wkręcić. 

Zapakowałem zmęczone kucharki na tylne siedzenie i ruszyłem dynamicznie przed siebie. Impetem brałem z rozpędu zaspy świeżo opadłego śniegu. Jazda po ośnieżonych polach zimowym świtem jest przygodą samą w sobie. Taka jazda po własnym weselu jest przygodą do kwadratu.

Gdy udało mi się wreszcie przedrzeć na jako tako odśnieżoną drogę, jedna z kucharek całkiem przytomnie zwróciła mi uwagę: „Niech pan sobie odepnie ten kwiatek co ma pan w butonierce, bo jak pana glina zobaczy, to pana zamknie”. Odpiąłem. Kucharki rozwiozłem polnymi drogami do ich domów. „Glina” mnie nie zobaczyła i nie zamknęła. 


Rozdział X. –  Początki – publikacja 12 maja  →

Rozdział VIII. Powrót