IV. O mojej żonie

IV. O mojej żonie

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia NIE-ujawnione

Rozdział 4

O mojej żonie

Faceci różnie mówią o swoich żonach. Raczej o nich nie piszą. „O czym tu mówić?” Szczerzą zęby w domyślnych niby uśmiechach. O czym tu pisać? Nie myślą, nie mówią, to i nie piszą.

Moja żona jest cudowna. Nie wiem skąd to wiem, bo niby skąd mogłem to wiedzieć 35 lat temu, gdy ją poznałem. Byłem wówczas zupełnie innym człowiekiem. Ona też była trochę inna.

Głupio przyznać się albo spowiadać z grzechów młodości. Nie byłem dojrzały ani do małżeństwa, ani do tego, co teraz nazywa się „związkiem”. W tamtych czasach istniały jedynie związki zawodowe. Nikt nie słyszał o związkach partnerskich.  „Porozmawiajmy o naszym związku” – mówiła amerykańska aktorka do amerykańskiego aktora na ekranie amerykańskiego filmu. Polski widz nie bardzo rozumiał o czym ona chce rozmawiać.

Polska dziewczyna chciała mieć chłopaka. „Czy ona ma już chłopca?”. „Przyznaj się! Masz już kogoś?” Z kim pójdziesz na studniówkę, na bal maturalny, połowinki, absolutorium? To był szereg pytań, czasem krępujących, zwłaszcza z braku właściwej odpowiedzi. 

Dzisiaj mówi się o pozostawaniu „w związku”. „Jakie związki? O czym ty mówisz?” – denerwowali się moi adwokaccy klienci w sprawach rozwodowych.

W tamtych czasach mówiło się: Mam chłopca (szkoła podstawowa), Mam chłopaka (szkoła średnia), „Z kim chodzisz?” – pytały koleżanki studentki, „Masz kawalera?” – pytały ciotki.

Mnie nikt o nic nie pytał. Po zerwaniu wszelkich złudzeń w Genewie, w dniu moich 25- tych urodzin, postanowiłem: nigdy się nie zakocham, nigdy się nie ożenię.

Głosiłem to wszem i wobec: rodzicom, siostrze, kolegom, przyjaciołom, koleżankom i przyjaciółkom. Z tymi ostatnimi było najtrudniej. Kiwały głową ze zrozumieniem. Myślały swoje.

Byłem cholernym pesymistą. Wymyśliłem sobie nawet mój własny „system filozoficzny”. Nazywał się: „determinizm pesymistyczny”. Wynikał z mieszaniny poglądów kilku mądrych ludzi, których znałem osobiście, albo których książki przeczytałem. W skrócie, sprowadzał się do tego, że: skoro jasnowidz, np. ojciec Klimuszko może przewidzieć przyszłość, to jest ona nieunikniona. Skoro nic nie można zrobić żeby jej uniknąć to właściwie nie wiadomo, co warto w życiu robić aby było lepiej. 

W kraju panował beznadziejny socjalizm. Potęgowała go beznadziejnie nieudolna „siła kierownicza narodu” – Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Podróżując po Europie, nawet po naszej wschodniej socjalistycznej stronie, zastanawiałem się, jak to jest? Ludzie nie stoją w kolejkach w NRD ani na Węgrzech ani w Czechosłowacji, a w Polsce stoją. Polska Kronika Filmowa – darmowy dodatek przed każdym filmem fabularnym prezentowanym w kinie – oznajmiała głosem lektora: „Przeciętny Polak spędza średnio dwa lata życia stojąc w kolejkach”. Aż dziwne, że wszechobecna cenzura – (Urząd Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk) – przepuszczała takie teksty.

Przeciętny Polak mógł zapisać się do jakiejś spółdzielni mieszkaniowej i czekać na przydział mieszkania przez co najmniej 12 lat. Pierwszeństwo miały małżeństwa już posiadające dzieci, następnie małżeństwa w ciąży, następnie inne małżeństwa nieposiadające innych możliwości mieszkaniowych. Bo, jeśli posiadały, to były odsyłane na koniec kolejki. Kawaler albo panna, samotny rozwiedziony, albo rozwiedziona, mogli czekać w takiej kolejce „do usranej śmierci” – mówiło się wówczas po cichu. Młodzi ludzie nie wyobrażali sobie specjalnie takiego zakończenia życia. Również, dziś, gdy to piszę w wieku już podnośnie dojrzałym, gdy zaczynają umierać moi rówieśnicy, znajomi niewiele starsi ode mnie, a często młodsi, niektórzy w pampersach albo „robiący pod siebie” w ostatnich minutach życia, zaczynam rozumieć przeklęte znaczenie zwrotu „do usranej śmierci”.

Cieszyć się nie było z czego. Rozmowy towarzyskie zdominowane były stereotypowym pytaniem: „A jak tam u was z zaopatrzeniem?”. Dalsza rozmowa przebiegała z ożywieniem. Ktoś pochwalił się, że nieźle, bo ma znajomą w sklepie mięsnym i ostatnio dostał „spod lady” kawałek mięsa. Ktoś inny pochwalił się, że jak da kasjerce „parę złotych”, to mu coś odłoży. „Zaopatrzenie” dotyczyło nie tylko produktów żywnościowych, lecz niemal wszystkiego co było potrzebne.

Mistrz kabaretu Jacek Federowicz, w jakimś felietonie sugerował aby na dworcach kolejowych przy okazji anonsowana odjeżdżających pociągów dopowiadać przez megafon co można nabyć w miejscowościach, do których pociągi te zmierzają. Dla przykładu, że w Szczecinie są akurat gwoździe,  w Tarnobrzegu „rzucili” do sprzedaży cegłę, a w Białymstoku jest jeszcze cement. Problemem było wówczas nabycie czegokolwiek. Telewizja wspominała niechętnie o „przejściowych trudnościach”. Niektóre trudności pojawiały się regularnie. Na przykład co roku, w miesiącu lipcu, okazywało się, że „przejściowo” brakuje sznurka do snopowiązałek. Bo przecież przez cały rok, gdy snopowiązałki stały pod dachami szop Państwowych Gospodarstw Rolnych sznurek nie był potrzebny. Zabrakło go akurat teraz, przypadkiem, bo miały rozpocząć się żniwa, więc „wicie, rozumicie” to jest tylko przejściowa trudność.

Pracując w polskim wymiarze sprawiedliwości jako aplikant sądowy zarabiałem przez dwa lata 2.500 zł dojeżdżając z Poznania do Leszna (70 km. przez 1 godz. 15 minut w każdą stronę) albo do Kościana (45 minut w każda stronę). Jako asesor sądowy zarabiałem 4.000 zł dojeżdżając do Środy Wielkopolskiej (35 minut w każdą stronę). W tamtych czasach, przy ówczesnych cenach i kryzysie mieszkaniowym, moja pensja nie wystarczała na wynajęcie jakiegokolwiek mieszkania. Mieszkań nie było. Kto je miał, to w nich mieszkał. Nie po to czekał 12 lat w kolejce w spółdzielni mieszkaniowej żeby je wynająć.

Dziś, gdy w szkole języka hiszpańskiego w Andaluzji dyskutujemy o „problemie przeludnionego gniazda” (hiszp.: el problema de un nido superpoblado) – okazuje się, że młodzi Hiszpanie nie chcą wyprowadzać się z domu rodziców, nie dlatego, że nie ma wolnych mieszkań do kupienia albo do wynajęcia, lecz dlatego, że jest im tak wygodnie.

Pogłębiający się kryzys i ogólna beznadzieja czyniły mnie coraz większym pesymistą. Malkontent, mizantrop, megaloman – takie „3 razy M” mógłbym przykleić do ówczesnej wizytówki, gdybym ją miał. Zamykałem się w sobie, nic mnie nie cieszyło, a mimo wszystko czułem się pod obstrzałem nieprzyjemnych komentarzy: „Jemu się wydaje, że jest jakiś lepszy”. Może faktycznie, coś we mnie drzemało dobrego, co kiedyś dopiero miało dać o sobie znać.

Zawiedziona miłość, bolesny uraz i lęk przed następnym odrzuceniem zrobiły ze mnie zaprzysiężonego kawalera. Może jeszcze nie „starego kawalera”. Moi koledzy żenili się w wieku 25 lat, często pod presją rodziny, nieplanowanej ciąży albo lęku przed samotnością. Przychodziło mi dostosowywać się do żon moich kolegów i mężów moich koleżanek, uczestniczyć w rozmowach o pieluchach, pożyczkach dla młodych małżeństw, oczekiwaniach na większe mieszkanie, narzekaniach na teścia i teściową oraz na nocny płacz dziecka. Po paru latach przychodziło mi obserwować rozpad takich małżeństw. Byłem konsultowany w sprawach rozwodu i podziału majątku. Wysłuchiwałem niekończących się historii, jaki to on/ona jest okropny/okropna. Po paru latach przychodziło mi dostosowywać się do nowych żon tych samych moich kolegów i nowych mężów tych samych koleżanek, bywać na nowych ślubach i weselach, uczestniczyć w kolejnych rozmowach o pieluchach, pożyczkach dla młodych małżeństw, oczekiwaniach na większe mieszkanie, narzekaniach na nowego teścia i nową teściową oraz na nocny płacz nowych już dzieci. W między czasie obserwowałem nowe romanse, nowe zdrady i kolejne kryzysy. Życie małżeńskie wydawało mi się wstrętne, a jego finał widziałem najczęściej w sądzie.

Miałem się jako tako dobrze. Żyłem i mieszkałem w domu rodzinnym, w kamienicy przy ulicy Chełmońskiego 3, zbudowanej przez mojego dziadka Józefa Nowaczyka. Wszystko dookoła było prawie niezmienione od najdawniejszych czasów. Podwórze, na którym bawiły się dzieciaki z sąsiedztwa albo zbierała się EKA w nowym składzie, kino Miniaturka naprzeciwko naszego balkonowego pokoju, w kinie ta sama bileterka Węgierka, znająca wszystkie dzieciaki z ulicy i opowiadająca jak zakończy się film jeszcze przed seansem, gdy sprawdzała bilety. Obok działała Stacja Pogotowia Ratunkowego, przed którą zawsze działo się coś ciekawego.

Sprzedałem poprzez ogłoszenie w gazecie moją ukochaną kolejkę elektryczną marki Piko, z elektrowozami i pulmanowskimi wagonami. Zajmowała połowę mojego pokoju. Wielki stół, na którym ułożone były cztery linie torów kolejowych z semaforami i przekładniami, którymi sterowałem zdalnie z pulpitu przypominającego klawiaturę komputera. Dziadek Józef, przedwojenny zawiadowca odcinka kolejowego Szamotuły – Krzyż (ówczesna granica państwa) byłby ze mnie dumny. Mnie zabawa w zawiadowcę dawno przestała bawić. Odkurzanie i systematyczne konserwowanie zajmowało sporo czasu, a bawić się nią jak dzieciak już nie chciałem. Wyrosłem, ale czy dojrzałem?

Moi dojrzali żonaci koledzy i ich dojrzałe małżonki nawet mnie lubili. Bywałem często w ich domach, uczestniczyłem w ich życiu. Niektórzy trochę zazdrościli mi kawalerskiej swobody, wypytywali o moje przygody i podróże. Inni po cichu myśleli sobie tak: Patrz, ten Nowaczyk, ciągle sam, gdzieś tam jeździ, coś tam opowiada, ciągle wolny, lecz my za to mamy tu swoje gniazdko i „małą stabilizację”, a co on ma? Żona jednego z moich kolegów bardzo lubiła mnie zapraszać na domowe imprezy, na których było „nie do pary”. 

Dziewczyny, które wówczas znałem były bardzo fajne i atrakcyjne. Żadna jednak nie interesowała mnie zbyt długo. Mogłyby być tematem oddzielnej opowieści. Niektórzy faceci piszą całe pamiętniki „uwieczniając” swoje podboje i miłosne przygody, a przy okazji osoby, które prawdopodobnie tego sobie nie życzą. Tak nie wolno. W Kodeksie Honorowym Władysława Boziewicza jest oddzielny fragment odmawiający prawa do używania tytułu człowieka honoru (dżentelmena) mężczyźnie popełniającemu niedyskrecje na temat kobiet. 

Bujne życie towarzyskie, zaprzysiężone kawalerstwo, odżegnywanie się od standardów, a jednocześnie korzystanie z uroków życia, czyniło moją egzystencję dość barwną i ciekawą, lecz skomplikowaną i nieuporządkowaną. Gubiłem się w niej, w nic nie wierzyłem, niczego nie pragnąłem, o nic nie walczyłem. 

I tak nagle, spotkać dziewczynę tryskającą optymizmem, o oczach błyszczących jakimś czarnym diamentowym blaskiem, zawsze uśmiechniętą, pełną energii i pozytywnych myśli – to było coś, czego nie spodziewałem się wcale. Gdy jeszcze te oczy zaczęły wpatrywać się we mnie coraz intensywniej, wiercąc mi w mózgu i w sercu miejsce na jakąś nową przestrzeń, zacząłem czuć, że coś we mnie pęka, łamie się, kruszy i topnieje.

Z takich zmian nie od razu zdałem sobie sprawę. Córka Alicja, gdy miała 6 lat zapytała mnie: „Jak to było? Zobaczyłeś Mamusię gdzieś na ławce, w parku i co, zakochałeś się?” Nie wiedziałem co jej wówczas powiedzieć. W realnym życiu to nie jest takie proste, nawet, a może zwłaszcza wtedy, gdy ma się już trochę życia za sobą w wieku 32 lat. 

Z zakochaniem się jest trochę tak, jak z wpadaniem w przepaść. Najpierw człowiek traci równowagę a później wie, że gdzieś lub dokądś leci, czy też odlatuje. Najpierw się zakocha, a dopiero później zrozumie, że jest zakochany. Czasami ten czas zrozumienia nie trwa wcale taką krótką chwilę…


cd – Rozdział V –  7 kwietnia 2023   →

 

 

Zamiast wstępu
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Piotr Nowaczyk
Wspomnienia NIE-ujawnione
Rozdział XXII
Dziki Zachód
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXIII
Czas na zmiany
Rozdział XXV
Rozdział XXVI.
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Waszyngton
Nowy Jork
Kijów
Montreal
Wiedeń
poprzedni rozdziałpoprzedni rozdział
następny rozdziałnastępny rozdział