I. Czy trzynastka może być szczęśliwym znakiem ?

I. Czy trzynastka może być szczęśliwym znakiem ?

Książkę tę dedykuję Mojej Żonie Danucie, moim bliskim… …i wszystkim ludziom dobrej woli

Piotr Nowaczyk

Wspomnienia nie-ujawnione

 

Rozdział 1

Czy trzynastka może być szczęśliwym znakiem?

Długo zbierałem się, żeby napisać tę historię. Dla tych co mówią, że nie mają czasu powiem krótko, że każdy czas jest dobry. 

Moją żonę Danutę poznałem w 1984 roku. Widzieliśmy się wcześniej może dwa, a może trzy razy, z daleka.  Nasz wspólny ówczesny przyjaciel Krzysztof Karpiński chciał nam zaimponować. Danusi, która właśnie zdała egzamin wstępny na aplikację sędziowską opowiadał, że jej sukces niewiele znaczy, bo on ma przyjaciela, który akurat zdał egzamin adwokacki. Zadzwonił do mnie z poznańskiego Hotelu Polonez. Danusia akurat świętowała tam swój egzamin. Byłem wyczerpany po egzaminie adwokackim i przez kilka dni nie mogłem dojść do siebie. Tymczasem przyjaciel dzwoni i mówi, że siedzi w hotelowej kawiarni z dwoma ładnym dziewczynami, więc może bym do nich dołączył. Nie miałem nic lepszego do roboty. Wsiadłem w taksówkę i pojechałem. Faktycznie dziewczyny były ładne i inteligentne. Wieczór zapowiadał się obiecująco. 

Krótko później w dniu 13 października 1984 ten sam koleżka urządzał swoje absolutorium. Uroczystość była bardzo okazała. Odbywała się na piętrze najnowszej w Poznaniu, dopiero co otwartej, księgarni im. Adama Mickiewicza. Danusia jako jedyna miała wówczas do dyspozycji samochód. Poza rodziną zaproszonych było kilku kolegów ze SSPONZ. Między innymi Leszek Weres, wielki guru SSPONZ, wówczas znany już jako astrolog, kosmobiolog i podróżnik. Leszek nie przyszedł bo coś przytrafiło mu się w nogę, miał kłopoty z chodzeniem i nie mógł ruszyć się z domu. Danusia zaoferowała się jako kierowca, a ja wiedziałem dobrze, gdzie Wielki Astrolog mieszka. Pojechaliśmy po niego razem. Winda w bloku, w którym mieszkał przy Osiedlu Przyjaźni wolno wspinała się w górę. Patrzyliśmy sobie w oczy. Winda ma coś w sobie. Jedzie przeważnie z dołu do góry, powoli. Być z piękną dziewczyną sam na sam w małej, ciasnej i ciemnej przestrzeni było przeżyciem bardzo romantycznym, nawet w PRL-owskim, szarym bloku. Pocałowaliśmy się. Przeszyła nas jakaś elektryczność. Poczułem dziwny dreszcz, łomotanie serca i typowo męskie pobudzenie. Coś nas wówczas poruszyło jakimś energetycznym spięciem. Z tego, co może wydarzyć się później nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy. Chyba oboje nas wówczas mocno łupnęło. Najlepszy dowód, że do tej pory całujemy się w każdej windzie, gdziekolwiek jesteśmy, obojętnie w jakim zakątku świata, na którym piętrze, a nawet w jakim towarzystwie.

Krótko po tej imprezie wybrałem się w samotną podróż. Po zdanym egzaminie adwokackim złożyłem podanie o wpis na listę adwokatów. Na decyzję Naczelnej Rady Adwokackiej musiałem czekać miesiąc, dwa, albo jeszcze dłużej. Skończył się okres mojej aplikacji adwokackiej, a adwokatem jeszcze nie byłem. Formalności trwały, wpis na listę adwokatów musiał się uprawomocnić, a ja nie miałem nic do roboty. Co tu robić w listopadzie? Wpadłem na pomysł, żeby wykorzystać ten czas na „ostatnią”, przed podjęciem poważnych zajęć zawodowych, włóczęgę po Europie. Spakowałem plecak i ruszyłem. 

Listopadowa aura nie sprzyjała biwakowaniu. Odwiedzałem więc starych znajomych i przyjaciół: Andreasa w Weimarze, państwo Lengsfeld w Limurgerhof, Józefa Kaufmana w Szwajcarii, a następnie kolejnych przyjaciół we Włoszech. Po dłuższym pobycie w Neapolu zawróciłem i ruszyłem w stronę Paryża. Czas było spotkać się z Maciejem Pawlakiem, Piotrem Rosochowiczem i Piotrem Chruszczyńskim, wówczas przedstawicielem Solidarności we Francji. Do Poznania nie spieszyło mi się wcale. Formalności z wpisem na listę adwokatów musiały jeszcze trwać, a ja czułem, że gdy już zacznę rozkręcać praktykę adwokacką, to na długie wakacje, nawet w listopadzie i grudniu nie będę mógł sobie pozwolić. Postanowiłem, że zostanę „na Zachodzie” tak długo jak się da, a do domu wrócę na Wigilię 1984. 

Tak też się stało. W przeddzień Wigilii pojawiłem się w rodzinnym mieszkaniu przy ulicy Chełmońskiego. Rodzice i siostra Małgola odetchnęli z ulgą. Zobaczyli mnie całego i zdrowego. Przywiozłem wiele produktów, których wówczas nie można było nabyć w żadnym polskim sklepie.

Na drugi dzień, tuż przed wigilijną kolacją złapałem za telefon i zadzwoniłem do Danusi do Piły. Co tu dużo gadać, zadzwoniłem do dziewczyny, o której myślałem w czasie mojej wyprawy.  Odebrała telefon natychmiast, po pierwszym dzwonku, tak jakby stała przy aparacie i czekała z wyciągniętą ręką na ważny telefon. Dziwne to uczucie i znowu jakiś elektryczny dreszcz. Okazało się, że cała jej rodzina siadała właśnie do wigilijnej wieczerzy. Była godzina 16:00, pierwsza gwiazda pokazała się na niebie i ktoś z rodziców polecił Danusi wyłączyć z gniazdka telefon, aby nikt nie przeszkodził w wieczerzy. W momencie, gdy wyciągnęła rękę aby wyłączyć telefon odezwał się dzwonek ode mnie…

Porozmawialiśmy i złożyliśmy sobie życzenia. Danusia, chyba żeby mi zaimponować powiedziała, że wkrótce wybiera się do Afryki. Odpowiedziałem, że jeżeli w lutym (1985) będzie przypadkiem w Algierii to możemy się spotkać. Zaniemówiła. Okazało się bowiem, że niezależnie od siebie, załatwiliśmy sobie miejsca na ten sam wyjazd Almaturu do Algierii. Poczuliśmy oboje, że coś się dzieje. Takie zbiegi okoliczności nie zdarzają się przecież często. Fakt, że spotkamy się za dwa miesiące w Afryce dał nam obojgu trochę do myślenia. Wyszło na to, że jeden pocałunek w windzie ciągnie za sobą dość niezwykły ciąg dalszych zdarzeń.

Na wpis na listę adwokatów musiałem jeszcze długo czekać. Gdy uprawomocnił się trzeba było jeszcze znaleźć dla siebie miejsce w jednym z poznańskich Zespołów Adwokackich. Liczyłem na to, że dzięki znajomości kilku języków obcych i dobrze zdanemu egzaminowi zostanę przyjęty do Zespołu Adwokackiego Nr 15, wyspecjalizowanego w obsłudze cudzoziemców, w którym odbyłem aplikację. Moje nadzieje okazały się jednak płonne. Panowie mecenasi, których sprawy obsługiwałem przez ostatnie lata nagle zaczęli przebąkiwać, że u nich ciasno, że nie ma gdzie wstawić dodatkowe biurko itp. Zrobiło mi się bardzo przykro. Zacząłem podejrzewać, być może niesłusznie, że języki obce, z których każdy znałem lepiej od nich nie są już wystarczającym argumentem za dopuszczeniem mnie do członkostwa w zespole. Faktycznie było tam ciasno, lecz tak było wszędzie. Czyżby panowie mecenasi nie chcieli przyjąć swojego wychowanka, bo mógłby stać się konkurentem? Nie wiem.

Z pomocą przyszła mi nieoceniona koleżanka Żanna Dembska. Była dobrym duchem i duszą towarzystwa całego naszych roku studiów. Kończyliśmy studia razem w 1976 roku, a później równocześnie odbywaliśmy aplikację sądową i zdawaliśmy egzamin sędziowski w 1978 roku. Żanna była i jest jedną z najlepszych koleżanek dla wszystkich z nas, którzy studiowaliśmy i aplikowaliśmy kiedyś razem. Niejednemu koledze, czy też koleżance wyświadczyła przysługę, za którą wdzięczność obowiązuje do końca życia.

Żanna słysząc o moich trudnościach zaprosiła mnie i zaproponowała abym dołączył do jej Zespołu Adwokackiego Nr 13. Propozycja była niecodzienna i oryginalna. Zespół Adwokacki Nr 13 mieścił się przy ulicy Młyńskiej 13. Usytuowany był na wprost wejścia do Sądu Rejonowego w Poznaniu. Ulica Młyńska schodziła w dół od placu Młodej Gwardii. Po drodze mijało się gmach Prokuratury Rejonowej, w którym kiedyś odbywałem praktykę. Dalej mijało się kilka innych zespołów adwokackich, wreszcie okazały i na swój sposób piękny gmach sądu. Ulica Młyńska bieg swój kończyła wejściem do Aresztu Śledczego. Mówiło się żartem, że ulica Młyńska jest najdłuższą ulicą w Poznaniu. Dlaczego? Bo jak raz w nią wejdziesz, to możesz nie wyjść przez kilka lat.

 

Wróciliśmy z Algierii oszołomieni i rozkojarzeni. Nie byłem wówczas wcale skłonny, ani gotowy, a może nawet dojrzały do trwałych zobowiązań, lecz… 

Okazało się, że liczba 13 zaczyna przeplatać się przez nasze życie. Poznaliśmy się bliżej i pocałowaliśmy pierwszy raz w tej pamiętnej windzie właśnie 13-go. Danusia mieszkała w Pile przy ul. Makuszyńskiego 13. Ja miałem zostać wreszcie adwokatem, członkiem Zespołu Adwokackiego Nr 13, w Poznaniu, przy ul. Młyńskiej 13.   

Jako dzieciak prawie w każdy weekend jeździłem pociągiem z Poznania na działkę rodziców do Kowanówka. Z dworcowego megafonu padała zapowiedź: „Pociąg osobowy do Piły, przez Oborniki Wielkopolskie, Rogoźno, Chodzież, planowy odjazd o godzinie 6:15 odjedzie z toru pierwszego przy peronie szóstym”. Piła była więc jakąś wskazówką i drogowskazem od lat najmłodszego dzieciństwie. Z Piły pochodziły aż trzy osoby, które odegrały ważne role w moim dotychczasowym życiu, w tym kolega, który nas poznał.

Gdy więc ochłonąłem po Algierii i szczęśliwie zostałem przyjęty do Zespołu Adwokackiego Nr 13 przy ulicy Młyńskiej 13 pojechałem do Piły z dziewczyną poznaną 13-go. Był to 9 marca 1985, dzień po Dniu Kobiet, którego to dnia akurat przyjęto mnie do Zespołu. Jechaliśmy samochodem jej rodziców. Chyba kłóciliśmy się po drodze. Danusia miała pretensje, że odwołałem jakieś nasze wcześniejsze spotkanie, bo przyjechał „jakiś Pawlak”. Tak naprawdę ten „jakiś Pawlak” to był wówczas mój najlepszy przyjaciel Maciej Pawlak, kolega z roku, ten sam, który wciągnął mnie do SSPONZ, późniejszy działacz Solidarności, po aresztowaniu i internowaniu zmuszony do emigracji do Francji. Nie widziałem go od kilku lat, aż nagle i niespodziewanie przyjechał z Paryża i zjawił się pod drzwiami Zespołu Adwokackiego Nr 13 przy ulicy Młyńskiej 13.

Awantura w samochodzie o „jakiegoś Pawlaka”, który „okazał się ważniejszy” od naszej odwołanej randki zaniepokoiła mnie. Zastanawiam się, lekko urażony, czy my się dobrze rozumiemy, a jeśli nie, to czy będziemy się jeszcze rozumieć. 

Zatrzymaliśmy się po drodze w zajeździe Motylek w Motylewie. Do dziś pamiętam „kotlet słonecznikowy”, z którego słynął ten motel. Do Piły dojechaliśmy w porze kolacji. Dom rodziców Danusi przy ul. Limanowskiego 12 był dość niezwykły. Wchodziło się przez kuchnię od strony podwórza. Przejście było trudne, bo gościa od progu witał kłąb smakowitych zapachów dobywających się z gorących garnków. W kuchni panowała Iwona, młodsza siostra Danusi, absolwentka szkoły gastronomicznej. Mamuśka Zdzisia leżała akurat plackiem na brzuchu i jakiś facet stawiał jej bańki na plecach. Była chora i wizyta znajomego uzdrowiciela była potrzebna. Niezła to była okazja na spotkanie z przyszłym zięciem, akurat po Dniu Kobiet. Ani tu wręczyć kwiatek leżącej kobiecie z bańkami na plecach, ani tu zagadać…

Ten dzień albo wieczór, chociaż zimny i ciemny, zapisał się w mojej pamięci „ciepłymi” wspomnieniami. Kolacja była wyborna. Przyjęcie super. A gdy po wszystkim, pojechaliśmy do domu przy ul. Makuszyńskiego 13 przywitał nas młodziutki piesek, wilczurek Jack. Na mój widok stanął na tylnych łapach, oparł się przednimi o górną krawędź furtki, rozwarł paszczę w szerokim, przyjaznym uśmiechu, a ja … poczułem gorącą strugę jego moczu, którym obsikał radośnie moje nowe jasne spodnie. Cóż, to gorące powitanie było pierwszym.

Jakby nie było, Jack ochrzcił w ciemnościach nowego przybysza i być może wyczuł przyszłego mieszkańca pilnowanego domu. Trzynastka była dla nas szczęśliwą cyfrą. Coś między nami zaczynało się dziać…

 

cd – Rozdział II –  17 marca 2023   →

← Zamiast słowa wstępnego


 

Zamiast wstępu
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII

Rozdział XXII
Dziki zachód

Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXIII
Czas na zmiany
Rozdział XXV
Rozdział XXVI.
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Waszyngton
Nowy Jork
Kijów
Montreal
Wiedeń
poprzedni rozdziałpoprzedni rozdział
następny rozdziałnastępny rozdział