Czułem za sobą ciężki oddech…

Czułem za sobą ciężki oddech…

Z KART POLSKIEJ PALESTRY

Z adwokatem Henrykiem Nowogródzkim rozmawia Stanisław Mikke

Wywiad opublikowany w Gazecie Prawniczej NR 14 (531) 1986. 07.16, s. 11

Adwokat może odmówić obrony z ważnych powodów. Nigdzie nie jest sprecyzowane, co należy przez to rozumieć. Zdarza się, że adwokat bierze pełnomocnictwo, idzie przeczytać akta i wówczas dopiero rezygnuje z prowadzenia sprawy. A więc osądził swego klienta. Mało tego, dał temu wyraz i świadectwo również sądowi, zrzekając się pełnomocnictwa. Tak czynić nie wolno, obrońca nie może być sędzią tego, kogo ma bronić. Jednakże musi pozostać, co jest zrozumiałe, pewna swoboda. Nikogo nie wolno zmuszać do prowadzenia obrony. Prawidłowe rozwiązywanie tych i innych dylematów zależy od morale i kultury adwokata. Nie sposób sformułować tu konkretnych wskazówek czy zaleceń ogólnie obowiązujących.

Stanisław Mikke: Panie Mecenasie, osiemdziesiąt lat życia i pół wieku na ławie obrończej, to w wymiarze jednego człowieka ogromna perspektywa. Jak z takiej perspektywy widzi się dzień dzisiejszy a jak przeszły?

Henryk Nowogródzki: Zapatrzeniu się w przeszłość towarzyszy jej oddalenie. Przeszłość to młodość. To jej radości i błędy. A wie Pan co najmocniej utkwiło w mojej pamięci – to był dzień ślubowania adwokackiego, pierwszy raz w todze. Uroczystość odbywała się w Sądzie Apelacyjnym na Placu Krasińskich. To była uroczystość solenna, na sali był mój ojciec, gdy się obejrzałem widziałem jak łzy płynęły mu z oczu…
Po pięciu latach wybuchła wojna. Dzień dzisiejszy jest inny, bardziej odmienny. Niedługo będziemy mieli 25 letnich adwokatów. Niech im towarzyszy dojrzałość i poczucie powołania, to takie ważne.

Jak odnalazł Pan drogę do zawodu?

Trafnie sformułował Pan pytanie, ponieważ i dziś oceniam, że dla mnie była to najwłaściwsza droga życiowa. Gdybym miał dokonywać wyboru po raz drugi, znając wszystko co dobre i złe, nie wahałbym się. Wybrałbym zawód adwokata. A wówczas przed wielu, wielu laty?. Może zadziałał genius loci, mieszkałem bowiem w pobliżu gmachu sądów, które mieściły się w Pałacu Paca na ulicy Miodowej. Większe jednak znaczenie miały moje młodzieńcze lektury. W gimnazjum byłem codziennym gościem biblioteki. Miałem wtedy taką ambicję, żeby przeczytać dziennie jedną książkę. Brałem zresztą książki bez żadnego wyboru, ot tak jak leci. Pamiętam starszą Panią Aldonę, bibliotekarkę, która zwróciła na mnie uwagę. Zapytała, co mnie przede wszystkim interesuje. Odpowiedziałem, że historia i sala sądowa, do której jako chłopak zakradałem się. Otrzymałem do przeczytania książkę pt. „ Sprawa Mauriciusa” Jakuba Wassermana. Ta powieść wywołała wielki wstrząs. Jest to historia młodego mężczyzny niesłusznie skazanego na długoletnie więzienie. Jego oskarżycielem był pruski prokurator, baron von Andergast, który nawet po 15 latach, gdy już wie, iż Mauricius jest niewinny, twierdzi, że wyroku nie można zmienić, gdyż nie wolno dopuścić, aby sprawiedliwość sądowa została skompromitowana. Dlatego jedyne rozwiązanie stanowiła, zdaniem prokuratora prośba o ułaskawienie. Mauricius w końcu ulega, prosi o łaskę, ale na wolności nie mogąc się odnaleźć, popełnia samobójstwo. Po tej lekturze zdecydowałem się: będę adwokatem, będę bronił ludzi przed niesprawiedliwością.

Zaczynał Pan dorosłe życie w czasach wybitnych mówców sądowych, wkrótce też odbyły się głośne procesy…

Miałem szczęście przysłuchiwać się wystąpieniom największych ówczesnych adwokatów: Berensona, Nowodworskiego, Śmiarowskiego, Margolisa, Duracza, Liebermana, obu Ettingerów ojca i syna oraz wielu innych. Od pierwszego roku studiów parałem się sprawozdawczością sądową, dzięki czumu uczestniczyłem w charakterze sprawozdawcy w wielu procesach, w tym w najgłośniejszym, jakim był bez wątpienia proces brzeski oraz w procesie Gorgonowej. Obsługiwałem, jak to się mówi, kilka warszawskich gazet. Już po wojnie sięgnąłem do swych ówczesnych publikacji. No cóż. Muszę wyznać szczerze, że moje sprawozdania niezbyt mi się podobały. Mówiło się w tamtych latach i pisało innym językiem. Pełnym górnolotnych zwrotów, patosu, który dziś wywołać może u wielu uśmiech. Pamiętam na przykład, że w sprawie Gorgonowej przed Sądem Najwyższym przewodniczący składu rozpoczął referat:” Nad tą sprawą unoszą się opary sensacji. Zatrzaśnijmy drzwi sali sądowej, chroniąc ją przed tymi oparami”. Kiedy Sąd ten uchylił wyrok śmierci, swoje sprawozdanie bodaj zatytułowałem:” Zerwana pętla szubienicy”. Wyrażałem się więc, jak Pan widzi, w tonie podobnym.

Uniwersytet Warszawski słynął też wielkimi profesorami prawa…

Tak, byli rzeczywiście znakomici, choćby tacy jak Rafacz od historii prawa polskiego czy znawca prawa rzymskiego Łyskowski- Koschembar. Jednak w mojej ocenie najwybitniejszą indywidualnością był profesor Wacław Makowski, wprowadzający nas wspaniałym językiem w świat humanistyczną istotę prawa karnego. Ten uczony, pełniący również stanowisko ministra sprawiedliwości był we wszystkich swych poczynaniach przede wszystkim adwokatem. Z zajęć z nim utkwiło mi w pamięci m.in. seminarium prowadzone w gronie kilku studentów. W pewnej chwili wszedł do sali jego ówczesny asystent, a późniejszy wybitny prawnik i psychiatra Stanisław Batawia. Profesor rozmawiał z asystentem, wymiana zdań zaczęła przybierać bardziej ostrą formę, doszło do sprzeczki, któryś chwycił drugiego za poły marynarki, w końcu jedne drugiego spoliczkował. Można sobie wyobrazić poruszenie studentów. I za chwilę nasze zdumienie, gdy panowie uśmiechają się do siebie jak przyjaciele. Profesor Makowski wyjaśnia, że wszystko zostało odegrane według wcześniej przygotowanego scenariusza, a teraz prosi nas o pisemną relację ze zdarzenia. „Zeznania” różniły się tak dalece od siebie, że jedni pisali, iż profesor uderzył asystenta, drudzy, że było akurat odwrotnie. Otrzymaliśmy zatem wyśmienitą lekcję ostrożności, z jaką powinno się podchodzić do wartości zeznań świadków.

Panie Mecenasie, ludzi z tak wielkim jak Pan doświadczeniem życiowym i zawodowym zazwyczaj pyta się o największy sukces. Co Pan uważa za takie osiągnięcie?. Czy może jest nim „wielkie” uniewinnienie człowieka niesłusznie oskarżonego?.

Takich uniewinnionych których broniłem, było bardzo wielu. Ponieważ, jak Panu wiadomo, nie wykonuję już zawodu, mogę o tym mówić bez obawy podejrzenia o reklamę. Ale nie tylko w tym upatruję swoje osiągnięcia. Moja satysfakcja płynie z wewnętrznego przeświadczenia, iż byłem ludziom pomocny, że znajdowali oni we mnie oparcie w trudnych dla nich chwilach. Nieraz byli to ludzie o losach pokrętnych i mrocznych, ale jak każdy człowiek zasługujący na uważne wysłuchanie, poznanie i przynajmniej próbę zrozumienia okoliczności, jakie ich doprowadziły do czynu niejednokrotnie odrażającego, a w końcu ludzie z prawem do obrony, którego nikomu nikt nie może odebrać.

Co uważa Pan za największy dylemat, jaki przychodzi rozwiązać obrońcy?

Och takich poważnych dylematów jest bardzo wiele. W praktyce stwarza duże wątpliwości prawo i obowiązek informowania klienta o grożącej mu karze. Powiedzmy, że czyn zagrożony jest od 8 lat pozbawienia wolności do 25 lat lub do kary śmierci włącznie.
Czy wolno w oparciu o realia sprawy powiedzieć, że niemal pewna jest kara najsurowsza?. Na ile wolno pozbawić nadziei a jak daleko może sięgać jej pozostawienie?.
Jest jeszcze jeden ważki moment. Adwokat może odmówić obrony z ważnych powodów. Nigdzie nie jest sprecyzowane, co należy przez to rozumieć. Zdarza się, że adwokat bierze pełnomocnictwo, idzie przeczytać akta i wówczas dopiero rezygnuje z prowadzenia sprawy. A więc osądził swego klienta. Mało tego, dał temu wyraz i świadectwo również sądowi, zrzekając się pełnomocnictwa. Tak czynić nie wolno, obrońca nie może być sędzią tego, kogo ma bronić. Jednakże musi pozostać, co jest zrozumiałe, pewna swoboda. Nikogo nie wolno zmuszać do prowadzenia obrony. Prawidłowe rozwiązywanie tych i innych dylematów zależy od morale i kultury adwokata. Nie sposób sformułować tu konkretnych wskazówek czy zaleceń ogólnie obowiązujących.

Jaki wymieniłby Pan największy grzech adwokata?

Niewątpliwie ujawnienie w jakikolwiek sposób tajemnicy zawodowej. To jest sprzeniewierzenie się świętej zasadzie i nie istnieje żaden powód dla którego wolno byłoby ją naruszyć. Tej zasady należy strzec jak źrenicy oka. Bardziej natomiast powszechnym a niemniej ciężkim przewinieniem jest brak poczucia odpowiedzialności za powierzoną sprawę, co często równa się z powierzeniem własnego losu. Zawsze przyjmowałem z dezaprobatą widok adwokatów biegających z sali na salę z rozwianą togą. W ten sposób nie powinno wykonywać się tego zawodu. Dam Panu może skrajny, lecz wymowny przykład, do czego może prowadzić brak sumienności, pod postacią nieznajomości akt sprawy. Czytałem kiedyś akta sprawy, w której przed laty, w tzw. minionym okresie wydano wyrok śmierci następnie wykonany. W aktach była zaklejona koperta, w której znajdował się nie budzący wątpliwości dowód, że ten człowiek był niewinny. A miał przecież swego obrońcę.

Zapewne nieraz uniewinniano osobę winną, którą Pan bronił. Co wtedy odczuwa myślący adwokat?. Chyba nie satysfakcję z wyprowadzenia w pole Temidy?

Na pewno nie. Dotyka Pan w swych pytaniach niezwykle trudnych kwestii. Bardzo złożonych. Aby uzmysłowić przed jakimi problemami staje obrońca, przywołam pewien przykład. Bójka o drastycznym przebiegu i poważnych skutkach. Jeden z uczestników jest recydywistą w tej dziedzinie, ale ma brata bliźniaka, który nigdy nie był karany i cieszy się bardzo dobrą opinią. Rodzina uzgodniła, że zgłosi się nie biorący udział w zajściu brat- bliźniak, któremu groziła mniejsza kara jako niekaranemu. Broniłem tego niekaranego bliźniaka, podnosząc oczywiście tylko okoliczności łagodzące: niekaralność, dobrą opinię i tak dalej. Mimo, iż doskonale wiedziałem, iż sprawcą jest ktoś inny. Broniłem tak, bo inaczej nie wolno mi było. Żadne racje nie mogą zmieniać zasad , jakimi kierować się musi obrońca. Zasad, które niejednemu się nie podobają, ale bez których zagubiona zostałaby istota tego zawodu.

Mówi się, że adwokatura jest ważnym elementem wymiaru sprawiedliwości. Ale zaraz też dodaje się, iż to w zasadzie ogranicza się do przypadków ludzi rzeczywiście niewinnych. Że adwokat działa nie w interesie sprawiedliwości, lecz wyłącznie klienta. Jako zarzut podnosi się wykorzystywanie błędów postępowania przygotowawczego lub sądowego, nawet gdyby prowadzić to miało do sytuacji uniknięcia kary przez przestępcę. Czy to daje się pogodzić z rolą adwokatury jako współczynnika wymiaru sprawiedliwości?

Znów dochodzimy do tych zagadnień, które niosą w sobie wiele sprzeczności i nie poddają się jednoznacznym rozwiązaniom. Odpowiem krótko: nie można sobie wyobrazić wymiaru sprawiedliwości w cywilizowanym państwie, bez adwokatury. Wymiar sprawiedliwości, który przecież nie tylko orzeka o winie i karze, ale rozstrzyga wiele innych zagadnień ze sfery życia społecznego, politycznego i gospodarczego. I to powinno w zasadzie wystarczyć za odpowiedź na Pana pytanie. Ale mógłbym zostać posądzony, że unikam odpowiedzi na trudne pytanie. Więc dobrze, mówi Pan o wykorzystywaniu błędów na przykład w śledztwie… Załóżmy, że w konkretnym wypadku mamy do czynienia z rzeczywiście z przestępcą. Ale powtórzenie tego błędu organów ścigania grozi, że następnym razem może zostać skazany człowiek niewinny. Już choćby z tego tylko powodu zarzut wykorzystywania uchybień organów ścigania i sądu jest oczywiście nieporozumieniem. Wspomniałem o pewnych podstawowych zasadach od których nie może być odstępstwa. I wszystkie najczęściej pozorne sprzeczności należy widzieć przez pryzmat nienaruszalności tych zasad. Nawet wówczas, gdy w jakiejś konkretnej sprawie rodzą się takie czy inne wątpliwości.

Przed wielu laty prowadziłem korespondencję z pewnym znanym pisarzem starszego pokolenia, człowiekiem bardzo doświadczonym. Otóż stwierdził on kiedyś, że prawdziwy adwokat, obrońca sprawiedliwości, w obliczu wielkiej zbrodni powinien wnosić o karę najwyższą…

W tym co Pan mówi, szokujące jest, że taki pogląd wygłosił ktoś, kto z racji zajęcia powinien mieć szerokie humanistyczne horyzonty myślowe. Ja też, proszę Pana, nieraz w kręgu tzw. inteligentnych ludzi spotykam się z powiedzeniem: jak pan mógł bronić takiego lub owego bandytę, zbrodniarza, zboczeńca itp. To brzmi podobnie do pytania zadanego lekarzowi, dlaczego udzielał pomocy rannemu przestępcy, choćby zabójcy. Taki sposób myślenia, niestety dość powszechny w społeczeństwie wynika z prymitywizmu, kierowania się wyłącznie emocjami, z niezrozumienia nie tylko elementarnych zasad zawodu adwokata, lecz i z braku jakiekolwiek wyrobienia humanitarnej myśli. To od takich ludzi pochodzą również głosy, sprzeczne nawet ze zdrowym rozsądkiem, wołające o coraz surowsze kary. Jakoś z dziwnymi oporami toruje sobie drogę do umysłów tak oczywista, wydawać by się mogło, prawda, iż adwokat przy najcięższej zbrodni ma odszukać w sprawcy jakąś iskierkę ludzkości, jakąś myśl, która choć odrobinę go uczłowiecza.

W głośnym filmie Krzysztofa Kieślowskiego pt.: „Bez końca”, unikalnym ze względu na tematykę, zostały przedstawione trzy możliwe metody obrony oskarżonego. Przypomnijmy: stary adwokat Labrador wszelkimi dostępnymi metodami, nawet kosztem sprzeniewierzenia się własnym ideałom aresztowanego, usiłuje wydobyć go z więzienia; zmarły mecenas Zyro widział osiągnięcie tego celu apelem do serc i sumień sędziów. W końcu trzecią możliwość proponuje aresztowanemu aplikant adwokacki: zachowanie godności za wszelką cenę, trwanie przy swoich poglądach politycznych nawet narażając się na długoterminowe więzienie. Która z obrończych postaw jest Panu najbliższa?

Może to się wielu nie podobać, ale najbliższa jest mi postać adwokata Labradora wyśmienicie kreowana przez Aleksandra Bardiniego. Reprezentuje on bowiem mądrość życiową i konsekwentne dążenie do stworzenia sytuacji korzystnej dla oskarżonego. Tak, on ściąga oskarżonego z pomnika na ziemię, zrzuca go być może z piedestału, ale dla jego dobra, jakie dyktuje rozum doświadczonego człowieka. Dotknęliśmy kwestii konfliktu obrońcy z klientem. Ten problem niezwykle trudno rozwiązać. Na pewno, jak inne, o których mówiliśmy, wymyka się z jednoznacznych rozstrzygnięć.

Czy jednak adwokatowi wolno wybierać i decydować, co dla klienta jest korzystne, a co nie?. Nie tylko dziś, ale i w niewiadomej przecież przyszłości?

Proszę Pana, musimy sobie wyjaśnić, co należy rozumieć przez działanie adwokata na korzyść. To oznacza przede wszystkim dążenie do osiągnięcia przede wszystkim korzyści procesowej. A nią jest na pewno łagodniejszy wyrok, możliwość wcześniejszego odzyskania wolności. Oczywiście nie wolno zamykać oczu na ewentualne, trudne do przewidzenia przyszłe konsekwencje dla oskarżonego. Przecież nawet ćwierć wieku może mieć znaczenie, jak zachowywał się przed sądem, jakimi argumentami się bronił. Na pewno nie łatwo wyważyć wszystkie za i przeciw, odpowiedzieć na pytania o przyszłość. Mimo to, według mnie, obowiązek obrończy polega przede wszystkim na złagodzeniu grożących dziś prawnych skutków. Znów posłużę się przykładem z przedwojennych czasów. Toczyła się sprawa przeciwko młodym komunistom, którzy rozpowszechniali ulotki. Na ławie obrończej zasiedli znani żarliwi obrońcy komunistów. Ale znalazł się wśród nich młody adwokat, który broniąc 18-letniego oskarżonego powiedział, że co prawda ulotki były czerwone, ale jego klient ma jeszcze zielono w głowie. Rozległ się pomruk niezadowolenia wśród pozostałych obrońców, którzy bronili zgoła inaczej. Oskarżony zaś w ostatnim słowie powiedział, aby sąd przyjął, iż w głowie ma tak czerwono, jak to jest w ulotkach. Oczywiście nie wolno bronić w ten sposób, by znaleźć się w całkowitym skłóceniu z klientem, jak to miało miejsce w tym wypadku. Jednak nic nie zwalnia obrońcy od działania dla ratowania wolności lub życia, jako wartości nadrzędnej.
Zabrałem kiedyś głos na temat postępowania obrońcy Eligiusza Niewiadomskiego zabójcy prezydenta Gabriela Narutowicza. Jak wiadomo, skazany na śmierć przy votum separatum jednego sędziego Niewiadomski nie chciał, by wyrok zaskarżono, zabronił też, by w jego imieniu prosić o ułaskawienie. Obrońca „uszanował” jego wolę, nie wniósł rewizji ani podania o łaskę. W moim przekonaniu, nie miał prawa tak uczynić. Nawet za cenę działania wbrew woli mocodawcy. Jego świętym obowiązkiem było uczynić wszystko dla ratowania życia człowieka, który notabene zachowywał się jak szaleniec. Mój pogląd na ten temat spotkał się z ostrym sprzeciwem niektórych kolegów. Zdania jednak nie zmieniłem. Sam prowadziłem dramatyczną sprawę, którą głęboko przeżyłem. W roku 1947 skazany został na śmierć broniony przeze mnie człowiek. Wykształcony, bardzo inteligentny, który przyznawał się do działalności wynikającej z jego poglądów politycznych. Zabiegając o ułaskawienie uzyskałem wiarygodną informację, iż istnieje szansa zmiany wyroku tą drogą, gdy sam skazany podpisze podanie o łaskę. Poszedłem do więzienia. Tłumaczyłem mu, że trzeba wynieść głowę, że życie będzie przed nim. Błagałem go, niech Pan mi wierzy, niemal klękałem. Nie ustąpił. Rzecz jasna ja podanie wysłałem. Nie zostało jednak uwzględnione i karę śmierci wykonano.

Był Pan przy egzekucji?

Nie. Ani wówczas ani nigdy wcześniej lub potem. Obrońcę jak wiadomo powiadamia się o terminie i ma prawo być obecny przy wykonaniu wyroku. Nieraz wyrzucam sobie, że się nie zdobyłem na to. Na spełnienie tej najtragiczniejszej powinności. Może jako gorący przeciwnik kary śmierci winieniem właśnie tak uczynić?. Wiele pisałem przeciwko karze śmierci. Moje stanowisko, niestety załamuje się w dwóch wypadkach: zbrodni ludobójstwa i terroryzmu.

Pisał Pan przez całe życie. Dziś jest Pan znany jako autor popularnych felietonów drukowanych w „Życiu Literackim” i interesujących, niekiedy wstrząsających opowiadań. Od lat współpracuje też Pan z naszą redakcją. Skąd brała się potrzeba tych wypowiedzi?

To wszystko, z czym stykałem się jako adwokat stanowiło inspirację mojej publicystyki twórczości literackiej. Pisząc chciałem się dzielić moimi odczuciami z szerszą publicznością, dopowiedzieć to, czego w sądzie nie sposób artykułować. Choćby bardzo osobistych przeżyć i refleksji wywołanych tysiącami spraw, za którymi stali ludzie. Prawo zawsze dostrzegałem w tle tych, których ciężki oddech z ławy oskarżonych czułem za sobą. I do dziś go pamiętam. Jestem głęboko przekonany, że zawód adwokata może wykonywać dobrze tylko ten, kto jest wyczulony na ten oddech.

Można powiedzieć, że Wydawnictwo Prawnicze sprawiło Panu urodzinowy prezent, wydając w 80-letnią rocznicę urodzin Pana książkę pt. ”Ze wspomnień warszawskiego adwokata”.

Pisząc ją, chciałem uchronić od zapomnienia wielu ludzi i sytuacje, w których rozgrywały się ludzkie losy. Duża warstwa anegdotyczna w tej książce nie ma służyć li tylko rozweseleniu, lecz oddać klimat czasów, które chowają się już w mroku historii. Książka ta oraz artykuły i opowiadania stanowią też wyraz niepogodzenia się z emerytalną bezczynnością. Przeżyłem po przejściu w tak zwany stan spoczynku ciężkie chwile, jak wielu moich kolegów, będących w pełni sił zawodowych. Uważam za niesłuszne uzależnienie końca adwokackiej aktywności od metryki. Pozbawiony możliwości pracy na sali sądowej, co było moją największą pasją, staram się jednak wypowiadać w innej formie. To ucieczka od myśli, że stałem się już nikomu niepotrzebny.

W imieniu Redakcji i swoim własnym składam Panu, Panie Mecenasie, życzenia, by aktywność na niwie publicystycznej i literackiej obfitowała w dalsze interesujące prace, które stają się źródłem wielu refleksji tyczących wymiaru sprawiedliwości i kultury prawnej naszego społeczeństwa.

Gazeta Prawnicza NR 14 (531) 1986. 07.16, s. 11


Tekst przypomniany na fb dzięki adw. Przemysławowi Plucie