Arbiter ciągle w podróży

Arbiter ciągle w podróży

Międzynarodowi arbitrzy to obieżyświaty. Dziś Praga, jutro Dubaj, za tydzień Paryż, za dwa tygodnie Genewa, Wiedeń, Moskwa, albo Nowy Jork. Tak wygląda kalendarz arbitra. Konferencje, rozprawy, spotkania. Niektórzy arbitrzy mają problemy z kalendarzem. Trudno jest znaleźć wolny tydzień w trzech różnych kalendarzach trzech członków zespołu arbitrażowego. Sama czynność szukania wolnego miejsca w kalendarzu w trakcie odraczanej rozprawy nastręcza trudności techniczne. Tradycyjny kalendarz książkowy przechodzi do lamusa. Są arbitrzy, którzy nie mają go przy sobie. Dzwonią do sekretarek i pytają: „Proszę sprawdzić kiedy mam wolny termin”. Wielu arbitrów polega wyłącznie na kalendarzu elektronicznym. Gdy trzeba odroczyć rozprawę arbitrzy wyjmują swoje komórki i przeglądają ekran. „Oh, mam wolny dzień 15 sierpnia” – mówi jeden. „A ja mam wolny dzień 1 listopada” – mówi drugi. „A ja mam wolne 11 listopada” – mówi trzeci. I może się za chwilę okazać, że wszyscy mają wolny dzień 23 grudnia, albo 1 maja. Dlaczego? Bo kalendarze elektroniczne stosowane w komórkach nie uwzględniają świąt państwowych, narodowych, a nawet międzynarodowych. Odejście od używania tradycyjnego kalendarza książkowego może sprawić, że rozprawa wyznaczona na 31 października uniemożliwi arbitrowi odwiedzenie grobów najbliższych w dniu Wszystkich Świętych. Podobnie rozprawa wyznaczona na dzień 26 grudnia w Paryżu zakłóci innym święta Bożego Narodzenia, chociaż akurat we Francji jest to dzień roboczy.

Dobrym więc zwyczajem jest przestrzeganie i uwzględnianie w kalendarzu postępowania świąt narodowych i dni wolnych od pracy w miejscu arbitrażu, jak i w krajach pochodzenia stron i arbitrów. Dotyczy to zwłaszcza społeczeństw wielokulturowych. Arbiter międzynarodowy powinien orientować się nawet w datach świąt ruchomych, takich jak Thanksgiving, Wielkanoc, Ramadan, Columbus Day, Independence Day, Chiński Nowy Rok, rosyjska Maslenica, Dzień Weterana, prawosławne Boże Narodzenie, czy też prawosławna Wielkanoc. Ustalonym zwyczajem jest bowiem nieprzeprowadzanie żadnych czynności w takim okresie oraz wyznaczanie stronom terminów uwzględniających ważne dla nich daty.

No cóż, ale jak orientować się w religijnych świętach lokalnych, o których poza danym krajem nic nie wiadomo? Zdarzyło mi się kiedyś być arbitrem w jednym z azjatyckich miast. Obie strony i ich pełnomocnicy występowali zwykle w kilkunastoosobowym składzie. Ubrani zawsze bardzo tradycyjnie, zwykle w ciemne garnitury.

Na rozprawę leciałem okrężną drogą. Awaria na jednym z głównych europejskich lotnisk sprawiła, że trasa mojego lotu została zmieniona. Leciałem innymi liniami, przez inne kraje tranzytowe, przesiadając się i gubiąc kolejne połączenia z uwagi na zaistniałe opóźnienia lotów. Gdy dotarłem do celu, było po północy. Już chciałem odetchnąć z ulgą, gdy dowiedziałem się, że mój bagaż zaginął. „Proszę się nie martwić – mówi pracownik linii lotniczych – znajdzie się, dostarczymy do hotelu jutro po południu”. „Jak to jutro po południu? – myślę sobie przeglądając się w lustrze. Byłem w dżinsach i w T-shirtcie. Na nogach miałem wygodne crocksy i poza czarną marynarką nic nie nadawało się do reprodukcji następnego ranka. O godzinie 10:00 miałem zacząć rozprawę i stanąć przed dwoma drużynami kilkunastu prawników ubranych bardzo konserwatywnie, nie mówiąc już o dwu współarbitrach, ubranych zawsze wg najwyższych standardów elegancji. „Proszę mnie zawieźć do jakiegoś nocnego sklepu”– powiedziałem kierowcy hotelowemu. „Sir, dzisiaj mieliśmy święto (wymienił jakie), a jutro sklepy otworzą dopiero w południe, bazar może trochę wcześniej, ale na pewno nie od rana. „Człowieku – mówię – jutro o 10:00 muszę mieć garnitur, koszulę, krawat i czarne półbuty. Wymyśl coś!”. Chłopak zaczął myśleć i telefonować ze swojej komórki. „Mój kuzyn ma sklep odzieżowy na wielkim bazarze. Jutro miał mieć zamknięte, ale w tej sytuacji przyjedzie specjalnie i otworzy dla pana wcześnie rano o 9:00. Pojedziemy i kupi pan wszystko, co potrzeba”.

Uspokoił mnie. Rano o 9:00 zjawiliśmy się na bazarze. Pusto. Wszystko zamknięte. Czekamy. O 9:20 przyjeżdża krewniak i długo próbuje odkluczyć zasunięte metalowe rolety zamykające jego kram. Okazuje się, że pomylił klucze. Odjeżdża na skuterze, zaraz wróci. Czas leci. Serce wali mi z niepokoju. Krewniak wraca. Jest 9:45. Wpadamy do sklepu. Już wiem, że żadnego z garniturów tu nie kupię. Lepiej dobrać spodnie do mojej czarnej marynarki. Proszę o koszulę, krawat, spinki do mankietów. Wszystko jest. OK. „A teraz czarne półbuty!” Obaj, mój kierowca i jego krewniak kręcą się niespokojnie. „Sir, butów my nie prowadzimy” – mówi sklepikarz. „No właśnie – mówi mój hotelowy kierowca – nie chciałem pana denerwować. Myślałem, że któryś z kolegów, albo kelnerów hotelowej restauracji użyczy panu swoje czarne półbuty, sprawdziłem w nocy, ale żaden nie ma pańskiego numeru”.

Co robić? Już jest godzina 10:00. Trzeba pędzić na rozprawę, a ja w tych śmiesznych crocksach. W głowie brzęczy mi stare powiedzenie „Mężczyznę ocenia się po: żonie, butach i samochodzie”. Proszę o pomoc mojego Anioła Stróża, no bo kogo by innego. Idziemy w stronę samochodu wzdłuż długiego rzędu pozamykanych sklepów. Wszystkie z zasuniętymi od góry do dołu metalowymi roletami, zaryglowane, zamknięte. Na końcu tej ponurej galerii klęczy człowiek majstrując coś przy kłódce. Czyżby otwierał? Boże spraw aby to był sklep z butami! Słońce już piecze w plecy czarnej marynarki. Co za początek dnia! Podchodzę i oczom własnym nie wierzę. Spod podniesionej metalowej rolety widać logo „Timberwood”. Wpadam do środka. Są trzy modele czarnych sznurowanych półbutów. Jeden w moim rozmiarze. To są do dziś moje najlepsze buty. Dlaczego je tak lubię?

Piotr Nowaczyk